Europejski sukces

Anna Badora, fot. Schauspielhaus Graz

Anna Badora - od 2006 r. jest dyrektorem Schauspielhaus Graz, od sezonu 2015/2016 objęla stanowiska dyrektora Volkstheater Wien. Gratulujemy i przypominamy rozmowę z nią.

 

 

 

 

 Anna Badora – pierwsza kobieta i pierwsza cudzoziemka, która ukończyła reżyserię w Max-Reinhardt-Seminar w Wiedniu. Była dyrektorem naczelnym teatru w Dusseldorfie, zaliczanego do jednej z największych scen europejskich. Asystowała najwybitniejszym reżyserom niemieckim.

Polka, która przybyła znikąd, zza żelaznej kurtyny, bez znajomości języka niemieckiego, zalicza się obecnie do najwybitniejszych reżyserów obszaru niemieckojęzycznego.
Od niedawna pełni funkcję dyrektora teatru Schauspielhaus w Grazu.

Przed objęciem funkcji dyrektora w Grazu była pani kierownikiem artystycznym teatru w Moguncji, a potem dyrektorem naczelnym teatru w Dusseldorfie. Przejście z Moguncji do Düsseldorfu na stanowisko dyrektora naczelnego oznaczało zmianę teatru średniej wielkości na jedną z największych scen w Niemczech. To był skok na sam szczyt hierarchii niemieckiego teatru!
- W Moguncji szybko stałam się znana dzięki świetnym recenzjom reżyserowanych przeze mnie spektakli. Podobał się też bardzo styl w jakim prowadziłam teatr. O moim teatrze w Moguncji mówiło wtedy całe środowisko. W telewizji nadano reportaż „Zdobywca szczytów - cud teatralny w Moguncji", co miało oznaczać, że udało mi się przeistoczyć prowincjonalny teatr w kulturalną metropolię.
Co to jest sukces? Dużo atrakcyjnych propozycji? Dużo pieniędzy? Popularność? Wysokie stanowisko?
- To ostatnie właśnie najmniej. Dużo propozycji ciekawej pracy – na pewno. Ale przede wszystkim świadomość realizowania się. Poczucie, że to, co robię odpowiada moim wyobrażeniom i nie jest wynikiem strategicznych rozmyślań.
Recenzenci chwalą pani inwencję i umiejętność pracy z aktorem. Jak to się zaczęło?
- Od studiów reżyserskich w Max-Reinhardt-Seminar w Wiedniu, na które – to tak na marginesie – przyjęto mnie jako pierwszą kobietę w dziejach tej uczelni. Zrobiwszy dyplom zdobyłam tytuł najlepszej studentki roku w Universität für Musik und Darstellende Kunst.
Następnie zabrałam się intensywnie do szukania pracy i miałam wtedy, choć to brzmi absurdalnie, w dużym mieście większe szanse niż na prowincji. Kiedy dowiedziałam, że słynny niemiecki reżyser Peter Zadek szuka asystenta, postanowiłam spróbować. Przyjechałam na tydzień do Hamburga. Zadek zabierał mnie wszędzie ze sobą: na próby, konferencje prasowe, party.

fot. Schauspielhaus Graz

I przyglądał się? Czy był to rodzaj egzaminu?
- Właśnie. A potem dostałam propozycję. Wkrótce stałam się – jak wszyscy inni współpracownicy Zadka – zupełnie od tej pracy z nim uzależniona: jak od narkotyku! Życie prywatne, własne myśli i odczucia, to wszystko wydawało nam się śmiesznie nieważne w porównaniu z tym, nad czym pracowaliśmy. Nawet nam było żal czasu na sen.
Mimo to odeszła pani z jego teatru...
- Po trzech latach – tak. Zrozumiałam, że jeżeli jeszcze dłużej u niego zostanę, to nie będę w stanie nigdy nic zrobić na własny rachunek; nie będę miała odwagi ani możliwości. Opuszczałam jego teatr z wielkim bólem, ale tak musiało być, bo inaczej zostałabym wieczną asystentką. Opuściłam więc znany świat, duże miasto, znany teatr. Gdzie wyląduję, na jakich aktorów trafię – to było wielką niewiadomą.
Nie bała się pani niepowodzenia?
- Tak nie chciałam nigdy myśleć. Wierzyłam, że się uda. Bo wszystko się da. To tylko kwestia siły i odporności. Czyż nie miałam powodów do zwątpienia wtedy, gdy przed laty, po dyplomie w krakowskiej PWST wylądowałam w Wiedniu z 50 dolarami w kieszeni, elementarną zaledwie znajomością niemieckiego i mocnym postanowieniem ukończenia reżyserii w sławnej uczelni? Zaczynałam tu od pracy fizycznej, między innymi przy taśmie w fabryce słodyczy, bo musiałam przecież zarobić na życie i studia! Wieczorami uczyłam się języka. Napisałam list do rodziców i ukryłam go w paczce kawy, bo trzeba pamiętać, że w tamtych czasach emigracja była przestępstwem, a konsekwencje mogły dotknąć całą rodzinę. Odpisał mi ojciec, a ton listu był taki, że gdybym była wtedy odrobinę mniej zdeterminowana, wsiadłabym do pierwszego pociągu jadącego do Polski. Ojciec pisał m.in.: „siedzę przed telewizorem i oglądam właśnie Teatr Telewizji, a w nim twoje koleżanki ze studiów, które zbierają teraz owoce swojej nauki." List schowałam (mam go do dziś), zagryzłam zęby i... zostałam.
Czy przez te wszystkie lata nie zdarzyło się pani pomyśleć „a po cóż ja porzuciłam bezpieczny kawałek chleba?!"
- W Wiedniu nie. Może dlatego, że dopiero studiowałam, a może dlatego, że miałam dużo znajomych. W Berlinie często myślałam o tym. Panowały tu inne układy, nie rozumiałam ich, nie rozumiałam Niemców. Popełniałam mnóstwo błędów, bo mylnie oceniałam sytuację i ludzi. Wszystko wydawało mi się tutaj zimne, obojętne, wyrachowane... Dopiero z czasem zrozumiałam że oni, Niemcy, po prostu mają inny kod komunikacyjny. Z czasem nauczyłam się go czytać i nim posługiwać.
Czy kod niemiecki jest inny od austriackiego?
- Nie chciałabym posługiwać się szablonami, a już zwłaszcza przeciwstawiać „aroganckiego Niemca" „ludzkiemu Austriakowi". Ale bez wątpienia różnice są. Ich studiowanie dostarcza wiele informacji o nastawieniu do życia, do pracy, do siebie i innych.
Jakie widzi pani różnice między życiem wśród Niemców i wśród Austriaków?
- W Austrii nie ma tego niesamowitego popędu do perfekcji, który „nakręca" Niemców. Austriacy nie wierzą tak bardzo we własną skuteczność. Są może przez to troszkę powolniejsi, chaotyczniejsi, ale też pobłażliwsi w stosunku do samych siebie i innych. Ta często spotykana postawa tolerancji wobec odmiennych postaw życiowych i poglądów jest niezmiernie korzystna dla kreatywności. W Niemczech za to lepiej się dyskutuje, wszelkie dysputy i scysje są owocniejsze. Tutaj, w Austrii, ludzie nie są tak zainteresowani namiętnym „szukaniem": jest jak jest i tyle.
Na otwarcie pani pierwszego sezonu w Grazu przygotowała pani inscenizację „Medei". Medea to cudzoziemka... Czy to był rodzaj deklaracji?
- Oczywiście. Bycie cudzoziemcem jest dla mnie ogromnie ważnym tematem. A w „Medei" chodziło też i o subtelność: jaki cudzoziemiec? Bo wiadomo, że Anglik czy Amerykanin to nie taka sama kategoria jak Słoweniec albo Rumun. Zrealizowana przeze mnie „Medea" dzieje się podczas balu w operze: przychodzą tu uciekinierzy, biedni oberwańcy i chcą wedrzeć się jakoś do tego sytego, wygodnego świata. To jest przecież nasza codzienność. Tu nie chodzi o myślenie w kategoriach politycznych, tu chodzi o problem gospodarczy: ludzie uciekają z biedy, prą do dobrobytu, bogaci się przed tym bronią... Żyjemy w czasach, w których stale przesuwają się granice: gdzie jest centrum Europy, a gdzie jego krańce. Także przez rozszerzanie członkostwa Unii Europejskiej. Na następny sezon 2007/08 chcę to właśnie uczynić wiodącym tematem naszego repertuaru.
Objęcie kierownictwa teatru to możliwość decydowania o repertuarze, ale też kreowanie nowego zespołu. Według jakich kryteriów dobiera pani aktorów?
W aktorze cenię przede wszystkim fantazję i odwagę oraz umiejętność konsekwentnego rozwijania roli przez karmienie jej własną osobowością. O talencie nie piszę, bo to samo przez się zrozumiałe. Za dyskwalifikujące cechy, także w życiu, uważam oportunizm i brak ciekawości.
Czy uważa pani, że osiągnęła już to, co sobie założyła wyjeżdżając z Polski?
- Ja już dawno przestałam mierzyć moje osiągnięcia kryteriami, które kiedyś może miałam w Polsce. Nawet nie potrafiłabym ich dokładnie opisać. Wiem, że chciałam wtedy otwarcia na świat, wyjścia z ciasnych schematów myślenia, rozszerzenia perspektyw, konfrontacji z innymi kulturami. Dziś wiem, że życie jest procesem, nieustającym stawaniem się. Prywatnie i zawodowo. Jeśli proces się kończy, przychodzi stagnacja, czyli coś, od czego zawsze będę uciekać. Ja chcę, żeby ten proces trwał. O to walczę. Mogłabym może urządzić sobie wygodne, spokojne życie, powiedzieć: „o! osiągnęłam jakiś tam cel". Ale coś takiego mnie nie interesuje. Mnie chodzi o to, żeby utrzymać to ciągłe „stawanie się". Bo chcę być ciekawa następnego dnia!

Rozmawiała Dorota Krzywicka, Polonika nr 148, maj 2007

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…