Czuję się spełniony

Tomasz Stańko - artysta, którego nikomu przedstawiać nie trzeba. 

30 kwietnia 2012 roku, w Światowy Dzień Jazzu wystąpił w wiedeńskim klubie Porgy & Bess w towarzystwie muzyków z nowojorskiego kwartetu.  Z wybitnym polskim trębaczem jazzowym rozmawialiśmy między innymi o źródłach jego inspiracji.

Dość często bywa Pan w Wiedniu.
– Tak, grywam tu co parę lat, a w 2002 roku odbierałem w Wiedniu nagrodę Europejskiego Muzyka Jazzowego, której inicjatorem był Matthias Rüegg, lider Vienna Art Orchestra. Ceremonia wręczenia miała miejsce w klubie Porgy & Bess.

Tutaj zagrał Pan również ostatni koncert w ramach aktualnej trasy Tomasz Stanko New Quartet.
– Świetnie mi się grało. Mamy doskonały band, bardzo zgrany.

Przyszło Pana posłuchać wielu rodaków. Część z nich dlatego, że jest Pan Polakiem, który odniósł wielki sukces.
– Tutejsza polska publiczność przychodzi na moje koncerty niewątpliwie nie tylko ze względu na muzykę, którą gramy, ale również z powodów wręcz patriotycznych. To nasza cecha narodowa, która jest zresztą bardzo miła. Jako Polacy chcemy mieć powody do dumy. W końcu zaczynamy istnieć jako naród w Europie.

Pana obecny projekt i powstający album jest hołdem złożonym niedawno zmarłej poetce, Wisławie Szymborskiej.
- Tak, trasa poświęcona jest Pani Wisławie. Jedna z ballad została nazwana jej imieniem. Tytuły utworów z nowego repertuaru pochodzą od jej wierszy, na przykład Metafizyka czy Mikrokosmos. Jest i Kudłaty wandal. W ten sposób chciałem uczcić jej pamięć.

Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że Pana muzyka jest w pewien sposób bliska twórczości Wisławy Szymborskiej. Podobnie jak poetka nigdy nie jest Pan dosłowny, a otwarta forma utworu oraz abstrakcyjność wypowiedzi pozostawiają odbiorcom spory margines dowolności.
– Takie porównanie jest dla mnie zaszczytem, ale nie mi to oceniać. Wisława Szymborska była skrystalizowaną artystką o absolutnie pełnej świadomości tego, co robi. Jej poezja jest połączeniem głębokich transcendentalnych pojęć z tymi codziennymi, jak na przykład „kluski ze skwarkami". Właśnie dlatego, mimo całej masy fantastycznych niedomówień, jej twórczość jest niezwykle komunikatywna. Pamiętam, jak kilka lat temu dostąpiłem zaszczytu towarzyszenia Pani Wisławie podczas odczytu poezji, który „komentowałem" krótkimi improwizacjami muzycznymi. Dzięki temu słuchacze mogli głębiej odczuć różnicę między poszczególnymi wierszami. Właściwie chodziło o zmianę energii na scenie. Nie wchodziłem w ogóle w materię pojęciową, którą operuje poezja. Bardzo dobrze mi się wtedy grało, muzyka wręcz sama wypływała z trąbki.

Wspomniał Pan na początku, że obecny skład Tomasz Stanko New Quartet jest dobrze zgrany.
– Tak, bardzo lubię ten skład. Pianista, David Virelles, z pochodzenia Kubańczyk, potrafi zagrać wszystko. Od bardzo ekspresyjnych, freejazzowych, awangardowych, nowoczesnych, wręcz abstrakcyjnych dźwięków do pięknych, prostych i rytmicznych poszukiwań. Z racji swojego pochodzenia ma doskonałe poczucie rytmu wywodzące się z tradycji afrykańskiej. Poza tym, wychowując się w komunistycznym państwie, miał intensywny kontakt z rosyjską szkołą pianistyki. Okazuje się, że mamy dużo wspólnego. Świetnie czuję się również z bębniarzem, Geraldem Cleaverem, a Sławka Kurkiewicza grającego na kontrabasie znam oczywiście od wielu lat. Mam nadzieję, że będzie mi dane długo grać w obecnym składzie.

Powiedział Pan kiedyś, że nie uważa się za dobrego trębacza, że komponowanie nie jest Pana mocną stroną, ale posiada Pan inną siłę, która sprawia, że jest Pan tym, kim jest. Co to za siła?
– Miałem na myśli to, że nie jestem typem wirtuoza, jak np. Marsalis, który gra wszystko. Z reguły mam wielogodzinny kontakt z instrumentem i siłą rzeczy go znam. A jeżeli chodzi o komponowanie, to w jazzie wygląda ono zupełnie inaczej niż na przykład w muzyce klasycznej. Nasze kompozycje są bardziej jak programy, które służą improwizacji. Bardzo długo je tworzę i wielokrotnie przestawiam poszczególne elementy. Myślę, że taki był sens mojej wypowiedzi. A wracając do pytania, uważam, że jest to swego rodzaju siła artystyczna, którą mógłbym nazwać po prostu „wiem". Wiem, jakimi prawami rządzi się sztuka, wiem, dlaczego muzycy grają w określony sposób, dlaczego bębniarz gra tak, a nie inaczej, i potrafię się szybko dopasować do jego grania. Nie szukam specjalnie wytłumaczeń, dlaczego tak jest, nawet tego nie nazywam, bo nie muszę. Ta wiedza jest tylko dla mnie. To stanowi o mojej sile. W muzyce jazzowej dla lidera szczególnie ważne jest skompletowanie zespołu, który stanowi niejako część kompozycji. Każdy muzyk jest indywidualnością, każdy gra inaczej, ale ważne jest, aby umieli grać razem. Swoim muzykom daję wolność, ale oczekuję od nich, żeby grali te moje krótkie formy w określony sposób. Nic im nie nakazuję, nie ingeruję, ponieważ to zubaża proces improwizacji. Nie wolno nic mówić, bo to się po prostu nie opłaca i zawsze ma zły skutek. Mówienie odbywa się na niższych poziomach niż granie. Tutaj nie mówię nic.

A czy słowiańskie pochodzenie warunkuje Pana wrażliwość muzyczną?
– Mam w sobie ten rys melancholii czy zadumy, który jest charakterystyczny dla polskich twórców, poza tym gram muzykę europejską, „ad libitum" (łac., według upodobania, dopuszcza całkowitą swobodę w wykonaniu rytmu danego fragmentu – przyp. red.). Amerykańscy muzycy tego nie mają, u nich wszystko wychodzi z rytmu, który jest obecnie zjawiskiem dominującym. A ja gram jeszcze dość tradycyjnie. Jazz jest sztuką globalną, w której każdy muzyk może się odnaleźć i kontynuować swoje tradycje. Gram rzeczy, które są typowe dla kręgu naszej kultury, czyli właśnie ten typ szopenowskiej melancholii wypływającej z rzeczywistości, w jakiej my, Polacy żyjemy. U nas jest dużo szarych dni, które są wyjątkowe, niepowtarzalne. Stąd moja polska melancholia, którą jazz jest w stanie wchłonąć.

Jak nie stracić wrażliwości, a jednocześnie uodpornić się na bolesną rzeczywistość, która nas otacza? Czy jest to stan zarezerwowany jedynie dla artystów?
– Na pewno nie. Trzeba dbać o swoje wnętrze. Ważne jest, aby każdy odkrył w sobie umiejętność samokształcenia w ramach strategii dotyczących własnego życia. Jeżeli Pani o to pyta, musi Pani sama dla siebie znaleźć odpowiedź. Ja Pani tego nie powiem. Najważniejsze jest, by pozbyć się kompleksów, w ogóle nie brać ich pod uwagę. Jeżeli ktoś Panią obraża, niech spłynie to po Pani jak woda. Jeśli ktoś Panią kopnie, to nie znaczy, że Pani jest gorsza, tylko, że on chciał kopnąć. To jego problem.

Nowy Jork stanowi dla Pana „niewyczerpane źródło inspiracji i fascynacji, spotkań i eksperymentów". Jak się Pan odnajduje w Nowym Jorku?
– Moja sytuacja w Nowym Jorku jest komfortowa, ponieważ nie muszę walczyć o byt. Mam ustabilizowaną pozycję, czasem pracuję, a czasem mam wolne. Odwiedzam muzea, operę, dbam o zdrowie. Mieszkam w domu, w którym żyją sami single, obok jest kilka knajp makrobiotycznych. Wszystko tam jest stworzone jakby specjalnie dla mnie. Doskonale się czuję w tym diabelskim wirze wielkiego miasta. Na Manhattanie, gdzie żyją ludzie wszystkich ras, panuje wzajemna tolerancja, która jest mi szczególnie bliska. Będąc tam, patrzę jakby na cały świat, na kulę ziemską.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że trzeba być tolerancyjnym, choćby na siłę.
– Przecież to jest zupełnie oczywiste. Tolerancja jest po prostu bogatszym spojrzeniem na świat. Przecież żaden logicznie myślący człowiek nie może twierdzić, że ktoś jest gorszy, a ktoś inny lepszy. Niby dlaczego? Dlaczego Budda ma być gorszy od Jezusa? To jest absurd! Pewnie są ludzie, którzy w to wierzą, ale według mnie to jest myślenie plemienne w myśl zasady: to, co moje, to lepsze. Takie myślenie jest zupełnie naturalne, zrozumiałe, można powiedzieć – urocze, ale na pewno jest nieprawdziwe i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. A tolerancja daje możliwość przyjrzenia się innym kulturom. Brak tolerancji to bardzo stary, zwierzęcy atawizm, który w dzisiejszych czasach jest po prostu makabryczną wadą. Warto być tolerancyjnym. To nie jest żadne przykazanie moralne tylko praktyczna wiedza. Społeczeństwo powinno być zróżnicowane. W Nowym Jorku sklepy prowadzą Koreańczycy, którzy po mistrzowsku handlują przez całą dobę i zawsze mają to, co trzeba. A inni nie posiadają takiej umiejętności, więc powinni robić coś innego. I robią.

Chętnie odwiedza Pan swoją ulubioną galerię – Neue Gallery w Nowym Jorku, w której, jak Pan sam przyznaje, rozkoszuje się malarstwem, a przy okazji chłonie atmosferę starego Wiednia.
– W Neue Gallery wiszą między innymi dzieła Klimta, Schielego, Kokoschki. Właśnie obraz Kokoschki, portret Marthy Hirsch, stał się inspiracją dla tytułu mojego albumu „Dark Eyes". Jej diabelskie spojrzenie krzywych oczu. To jest bardzo dobry i głęboki portret.

Osobiście nie jest Pan przekonany do idei guru, z drugiej strony na podstawie Pana wypowiedzi można wywnioskować, że Miles Davis czy Chet Baker byli dla Pana właśnie takimi artystycznymi przewodnikami.
– Nie chcę być niczyim uczniem. Wolę sam postrzegać świat. Choć rzeczywiście, jeżeli czegoś nie wiem w muzyce, to pytam Milesa. Staram się sobie wyobrazić, jak on rozwiązałby daną kwestię. Mam swoje metody i korzystam z wiedzy, którą przejąłem od innych wielkich ludzi, nie tylko artystów.

Kim był dla Pana Krzysztof Komeda?
– Wielkim artystą, który „wiedział", to znaczy wgłębionył się w tajniki sztuki. Oczywiście, że był dla mnie guru, choć różnica wieku między nami była niewielka. Wziął mnie do swojego bandu, ponieważ umiałem grać jego muzykę, a on nie dawał mi żadnych rad. Nie mówił, co i jak mam grać. Ja też tego nie robię. Nie angażuję uczniów tylko artystów, którzy muszą już umieć.

Jeżeli nie spotkałby Pan Krzysztofa Komedy, jak potoczyłaby się Pańska kariera?
– Myślę, że dokładnie w tym samym kierunku. Krzysztof szukał muzyków grających free jazz. Zaangażował mnie jako ukształtowanego artystę. Mimo to kontakt z nim był dla mnie bardzo ważny. Mówię nie o jego wiedzy, ale o charyzmie. Kontakt z artystą o tak wielkiej charyzmie jest niezwykle kreatywny.

Czy będąc na początku swojej drogi artystycznej, myślał Pan, że właśnie tak potoczą się Pańskie losy i że uda się Panu osiągnąć tak wielki sukces?
– Jak zaczynałem, to oczywiście chciałem dużo osiągnąć, ale nie myślałem, że zajdę tak daleko. Po prostu na to nie liczyłem. Dzisiaj mam powody do zadowolenia, ponieważ czuję się spełniony jako artysta.

Bycie artystą spełnionym wiąże się z samymi pozytywami?
– Spełnienie jest pojęciem względnym. Osobiście długo musiałem na nie pracować, ale w miarę upływu czasu czuję się coraz bardziej spełniony. Ułożyłem sobie życie w taki sposób, że mam poczucie stosunkowej wolności – mogę robić mniej więcej to, co chcę, mam możliwości ruchu, mogę decydować i nie podlegam tak bardzo wpływom z zewnątrz. Poza tym czuję się spełniony dzięki temu, że zapanowałem nad moimi demonami – nałogami – i, kto wie, może uda mi się przezwyciężyć je do końca. Nigdy wprawdzie nie wiadomo, czy nie wrócą, by wciągnąć mnie z powrotem w skądinąd rozkoszną ciemność.

Rozmawiała  Marta Hruz

Polonika nr 209, czerwiec 2012

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…