Pomyliłem się w wyborze zawodu

Z Jerzym Stuhrem, wybitnym aktorem o wspaniałym dorobku artystycznym, rozmawiamy w Wiedniu. Jego ról, które przeszły do historii polskiej kinematografii, nie sposób wymienić.  Jerzy Stuhr od kilkunastu lat pisze także scenariusze filmowe, książki oraz reżyseruje. W rozmowie z „Poloniką" opowiedział nam o swojej karierze, o walce z chorobą oraz o tym, co jest jego prawdziwym powołaniem.

Czy to prawda, że Pana rodzina pochodzi z Austrii?
– Tak, z Dolnej Austrii. Moja prababcia urodziła się w miejscowości Schrattenberg, a dwie wsie dalej mój pradziadek. Coś tam o tym mówiło się w rodzinie, natomiast nie wiedziałem, gdzie dokładnie urodzili się moi pradziadkowie. Paradoks polega na tym, że przez te tereny, skąd pochodzi moja rodzina, pół życia przejeżdżałem, jeżdżąc do Włoch, które się okazały moją drugą ojczyzną, tą zawodową. Wiele razy przejeżdżałem przez miejscowość Poysdorf, która za czasów komunistycznych była dla mnie pierwszym oddechem wolności. Wydostawszy się z polskich i czeskich zasieków, w Poysdorf oddychałem. Śmiałem się i często mówiłem mojej rodzinie, że tu się czuję jak w domu. No i okazało się, że gdzieś w genach te korzenie dobrze się odezwały. Poysdorf okazał się nie tylko symbolicznym miejscem moich powrotów. Jedna czwarta krwi austriackiej, która we mnie płynie, ma gdzieś swoje uzasadnienie.

O swojej rodzinie napisał Pan książkę „Historie rodzinne".
– Chciałem zatrzymać historię mojej rodziny. W czasie pisania dużo rzeczy się wyjaśniło. Jednak ciągle pozostaje dla mnie tajemnicą to, dlaczego moi pradziadkowie zdecydowali się przenieść z tych maleńkich miejscowości pod Wiedniem do Krakowa. Najpierw przez długie lata myślałem, że mogły to być sprawy ekonomiczne, że w Krakowie było taniej i łatwiej. Okazało się jednak, że pradziadkowie byli zamożnymi ludźmi, mieli pieniądze, więc to nie był wyjazd za chlebem. Gdy przyjechali do Krakowa kupili natychmiast kamienicę – za coś ją musieli kupić. Dziwne, ta tajemnica jest dla mnie ciągle nierozwiązana.

Czym zajmowali się Pana pradziadkowie po osiedleniu się w Krakowie?
– Mało tego, że osiedlili się w Krakowie, oni mieli ambicje zostać krakowianami! To nie było tak, że przyświecał im plan: tylko tu mieszkam, dorabiam się, a potem albo wzbogacam się dalej, albo zwijam manele i jadę z powrotem. Dziadek miał ambicję zostania radnym Krakowa i nim został. Chciał, żeby jego synowie zostali Polakami. Synów było trzech, Rudolf, Leopold i Oskar. Dwóch studiowało prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, a trzeci – ponieważ miał zamiłowania techniczne – poszedł na politechnikę do Wiednia, bo w Krakowie nie było wtedy takiej szkoły. Mój dziadek został wybitnym adwokatem.

Czy dziadek czuł się Polakiem?
– Tak. Jako Polak, który się sprzeciwił podpisaniu Reichslisty, którą mu proponowano, został więźniem Oświęcimia. Raz tylko, gdy byłem mały, przyuważyłem go, jak się modlił po niemiecku. Byłem wtedy dzieckiem, ale zapamiętam to do końca życia. Na co dzień mówił pięknym, polskim językiem, ale modlił się po niemiecku, ponieważ ze swoją mamą, a moją prababcią, rozmawiał w tym języku. Ona nigdy nie nauczyła się języka polskiego. Pewnie w związku z tym modlitwa została mu po matce.
Jako dziecko wychowywane w PRL-u, za żelazną kurtyną, które nie myślało, że kiedykolwiek wyjedzie zagranicę, z zazdrością wsłuchiwałem się w opowieści dziadka. W piątek dziadek i jego bracia wsiadali w pociąg krakowsko-wiedeński, mama ich pakowała, a ciotka Ungerowa rano odbierała ich w Wiedniu. To była moja rodzina. Nie przeszkadzało to nikomu, by dziadek, jako Polak, został więźniem Oświęcimia. Takie losy.

Austriacka miejscowość Poysdorf była łącznikiem pomiędzy Pana życiem w Polsce i we Włoszech. Jak przebiegała Pana włoska droga zawodowa?
– W roku 1980, będąc już znanym aktorem w Polsce, zacząłem moją drogę zawodową we Włoszech. Zaczynałem wszystko od nowa. Pamiętam pierwszą włoską próbę, gdy dwie aktorki mówiły do siebie: „Ten, który będzie z nami grał, to podobno jakiś znany aktor z Polski", a ja byłem już po „Wodzireju", wielu sukcesach teatralnych, pracy z Andrzejem Wajdą, a tu wszystko od nowa. Ale się zdecydowałem, taki był mój głód Europy. A potem przechodziłem dziwne losy. Włosi się dowiedzieli, że jestem pedagogiem. Zacząłem uczyć w wielu szkołach aktorskich od Palermo po Mediolan.
Przez kilka lat, zawsze przy pełnej sali, grał Pan po włosku „Kontrabasistę" Süskinda, autora „Pachnidła". Kiedy pojawiła się propozycja wzięcia udziału w tym projekcie teatralnym?
– Na jednym z wielkich, jak na tamte czasy, włoskich festiwali teatralnych w Parmie, zostałem zaproszony do wykonania Kontrabasisty po włosku, jako recital. Niektórym wybitnym aktorom proponowano wówczas takie recitale. W Parmie byliśmy z przedstawieniem „Zbrodni i kary" w reżyserii Andrzeja Wajdy. I gdy impresario Andrzeja zobaczył tego „Kontrabasistę", od razu powiedział: „To ja ci teraz zrobię dwa lata tournée". Jak się okazało, trwało to dłużej. Tournée to jest strasznie wyczerpująca rzecz. Jeździć od Sardynii, Sycylii, po Dolomity i cały czas utrzymywać swoją działalność w Polsce, grając w filmach i w Teatrze Starym. Jak miałem to pogodzić? No właśnie był Poysdorf. Leberknödelsuppe w Poysdorf była raz na dwa tygodnie moim pierwszym posiłkiem.

Jak doszło do współpracy z Haroldem Pinterem? W jego sztuce też grał Pan po włosku.
- To była taka przedziwna przygoda teatralna. Włosi namówili Harolda Pintera na to, aby wyreżyserował jedną ze swoich sztuk. I on się zgodził pod warunkiem, że męskiej roli nie będzie grał Włoch. Powiedział wtedy: „Musi być zagraniczny aktor, który potrafi zagrać w języku włoskim", a to nie każdy potrafi. No i wyszukali mnie. Spotkałem się z Pinterem, to było dla mnie wielkim przeżyciem i wielką nauką. A potem nagle zainteresował się mną włoski film i zacząłem nową karierę, filmową.

Jak to jest dla aktora grać w obcym języku?
– W filmie jest łatwiej. W teatrze to jest trudna sztuka, bo trzeba zmienić trochę swoją mentalność, trzeba myśleć w obcym języku, a nie tłumaczyć z polskiego na ichniejszy. Oczywiście to jest do opanowania, bo to jest mnemotechnika. Jednak Włosi są dodatkowo na ten temat wyjątkowo wyczuleni. Tekst po włosku musi być podany w odpowiednim rytmie. Moi partnerzy na scenie mogą słyszeć, że ja mówię z innym akcentem, inną melodią, ale nie wybaczą mi, jeżeli będę zwalniał lub inaczej rytmicznie ustawiał słowa czy zdania. Za tydzień zaczynam zdjęcia w nowym włoskim filmie i po latach już znam tę technikę, dokładnie wiem, jak wejść z obcymi ludźmi na plan i bez prób złapać z nimi ten wspólny rytm.

Czy kiedyś pomyślał Pan o tym, żeby całkowicie przenieść się do Włoch i grać już tylko w tamtejszych teatrach?
– Nie mógłbym być na Zachodzie aktorem teatralnym. Miałem taką możliwość, a były to trudne czasy w Polsce. Moja żona jest muzykiem, znalazłaby pracę wszędzie, w każdej orkiestrze. Polacy byli wtedy bardzo cenieni jako muzycy, ale wiedziałem, że zniszczyłbym się zawodowo, przyjmując zachodni tryb życia. Zagranicą nie ma w ogóle teatrów repertuarowych albo zdarzają się one bardzo rzadko. Są to takie teatry, w których jest odpowiedni rytm pracy. Rano próbujesz nową sztukę, a wieczorem grasz tę, która już została wcześniej zrobiona. Na Zachodzie najpierw się produkuje, a potem się jeździ i się to gra. To jest zasadnicza różnica. Tego właściwie nie mogłem znieść, bo byłem przyzwyczajony do tego, że mam zmienność. Rano próba „Dziadów", a wieczorem idę grać „Noc listopadową", „Emigrantów", mózg mi ciągle pracuje, na przemian. A tu? Dwa miesiące, dzień w dzień po dziewięć godzin ciągle próbuje się to samo. Już raz myślałem, że tego nie wytrzymam, przez dziewięć godzin wciąż to samo. A jak się już sztukę wyprodukuje i zaczyna się z nią jeździć, to dopiero zaczyna się męka. Wielkie miasta, małe dziury, codziennie gdzie indziej się gra i nic nie robisz cały dzień, tylko czekasz do dziewiątej wieczorem na to przedstawienie. To jest wyniszczające psychicznie. Dobrze, że ja wymyśliłem, żeby pisać scenariusze filmowe. Ileż ja w podróży napisałem, prawie wszystkie moje scenariusze! Bez pisania bym zwariował. Dlatego nie mógłbym być na Zachodzie aktorem w teatrze.

Z wykształcenia jest Pan polonistą. Czy pisanie scenariuszy i książek to powrót do dawnych pasji?
– Proszę pani, ja się w ogóle pomyliłem w wyborze zawodu. Ja powinienem pisać, bo to jest moje prawdziwe powołanie. No ale się inaczej złożyło, coś innego się w życiu wymyśliło, coś innego się robiło. Może te scenariusze są takim substytutem, taką etykietą zastępczą tych marzeń, które mi całe życie towarzyszyły.

Co jest dla Pana tak wyjątkowe w pisaniu, że wygrywa ono z aktorstwem i reżyserią?
– Wolność. Aktor robi to, co reżyser każe. Kostium ci każą włożyć i grasz. A w pisaniu jest wolność! Jeśli chcesz, to piszesz, jeśli nie podoba ci się, to zemniesz kartkę i wyrzucisz do kosza. A gdy patrzysz na ekran i widzisz, co zagrałeś, to już tego nie zmienisz. Poza tym w pisaniu jest taka cudowna gra wyobraźni. Właściwie wszystkie zawody artystyczne to mają, ale pisarz ma tej gry wyobraźni najwięcej. Patrzysz na kogoś i myślisz: „Każę tej kochać tego i zobaczymy, co się stanie". I układasz tę krzyżówkę i to jest piękne.

Czy komuś, kto wcześniej stał na scenie, nie przeszkadza, że w trakcie pisania nie słychać braw? Jest się przecież samemu ze swoim tekstem i nie można, tak jak w teatrze, obserwować reakcji publiczności.
– Wie pani, brawa to jest gorzka rzecz. One szybko przemijają, potem idziesz do garderoby sam, a w głośniku słyszysz tupot ludzi idących do szatni. Ty zostajesz sam. A te brawa... pewnie, niektórzy się tym upajają, ale ja nie.

A o czym będzie najnowsza książka?
– To jest dziennik ostatniego roku mojego życia.

Będzie to także dziennik choroby?
– Tak, dzień po dniu, ze szpitala do szpitala. To był czas na refleksję, refleksję nad tym, co przeczytałem, co mnie drażni, co mnie boli, co mnie cieszy. Jak już zdrowiałem, to powrócił mój charakter, czyli pojawi się dużo anegdot, śmiesznych rzeczy. Poza tym urodziła mi się wnuczka. Pomyślałem sobie, że narodziny wnuczki będą taką cezurą, zakończeniem tej książki. Książka jest teraz w druku. To wszystko poszło bardzo szybko, skończyłem pisać w kwietniu, teraz to drukują, w czerwcu mamy promocję, a ja już nawet nagrywam audiobooka.

W Polsce dużo osób oczekuje na tę książkę.
– Okazuje się, że tak. Teraz zmieniła mi się trochę widownia. Chorzy ludzie bardzo czekają na tę książkę, na to, co im powiem. Napisała do mnie kilka dni temu jakaś dziewczyna, że ma chorego ojca na podobną chorobę jak moja. Jej ojciec chłonie każde moje słowo, niestety ta dziewczyna nie zostawiła nawet adresu zwrotnego. Okazuje się, że moje słowa czasem mogą chorym bardziej pomóc niż lekarze. Myślę, że dla nich warto było napisać tę książkę. Gdy się zorientowałem, że to komuś pomaga, to postanowiłem o tym mówić. Lekarze do mnie dzwonią: „Proszę pana, mamy młodego, chorego chłopaka, nie chce żyć, niech mu pan coś powie". I ja mam powiedzieć coś obcemu chłopakowi. I to jest chyba najpoważniejsza rzecz, jaką dotychczas robię.

Rozmawiała Magdalena Marszałkowska

Polonika nr 2010/211, lipiec/sierpień 2012 r.

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…