Nie ma trudnych rzeczy

O niektórych ludziach mówi się człowiek-orkiestra. Tomasz Wabnic stał się nim w sensie dosłownym: jest nie tylko skrzypkiem i altowiolistą, ale też menedżerem i dyrektorem artystycznym Morphing Music Institute w Wiedniu. Ilość realizowanych przez niego projektów zapiera dech w piersiach... W przerwach między próbami opowiedział nam o swojej bogatej działalności.

 

 

 


Urodził się Pan w rodzinie z muzycznymi tradycjami. Jak duży wpływ na Pana wybory miał dom rodzinny?
– Urodziłem się we Wrocławiu i tam rozpocząłem swoją edukację muzyczną, a w wieku 9 lat z powodów rodzinnych przeniosłem się do Częstochowy. Rodzinne muzyczne tradycje są u mnie nieco zachwiane, ponieważ po moim dziadku pozostały mi tylko skrzypce. Prawdopodobnie był drugim koncertmistrzem orkiestry we Lwowie. Nie znam zbyt dobrze historii mojej rodziny, babcia zmarła dość wcześnie, a ja byłem zbyt młody, żeby się dopytywać o szczegóły. Skrzypce dziadka są u mnie w domu, teraz na nich grywa moja córka.

Jak narodziła się miłość do skrzypiec i altówki? Czy ktoś zainspirował Pana do ich wyboru?
– Będąc kilkuletnim dzieckiem zobaczyłem w telewizji Konstantego Kulkę i on mnie tak oczarował, że godzinami chodziłem po mieszkaniu z dwoma kijkami z zepsutej zabawki i śpiewałem, udając, że gram na skrzypcach. Rodzice, wysyłając mnie do przedszkola muzycznego, ratowali się sami, żeby od tego mojego „grania” nie zwariować. Nic to nie dało – wracałem z przedszkola i ... nadal śpiewałem.
Moja mama, stała bywalczyni w Teatrze Muzycznym we Wrocławiu, kiedyś zabrała mnie ze sobą na operę Czarodziejskim Flet. Mimo, że miałem zaledwie 4 lata, to nie zasnąłem, nie marudziłem, nie przeszkadzałem – a to jest dosyć długa opera – i wysłuchałem ją do końca. Wtedy był to dla mamy znak, że muzyka jest moją miłością.

Który rodzaj muzyki Pan najbardziej lubi?
– Od dzieciństwa byłem nastawiony na muzykę kameralną. W wieku 10 lat tworzyłem pierwszy kwartet w szkole i byłem podobno bardzo dobrym skrzypkiem. Wszyscy chcieli iść w kierunku solistycznym, natomiast moją miłością od początku było tworzenie na zasadzie wspólnego grania, a więc muzyka kameralna. Natomiast jeżeli chodzi o rodzaje muzyki, to uważam, że jeżeli ktoś ma serce do muzyki, to naprawdę może grać każdy jej rodzaj, bo muzyka posługuje się jednym językiem, a w jej różnych rodzajach zmienia się tylko dialekt.

Jest Pan nie tylko skrzypkiem i altowiolistą, ale też menedżerem i dyrektorem artystycznym Morphing Music Institute. Może zaczniemy od przedstawienia założonej przez Pana w 2006 roku Morphing Chamber Orchestra.
– Orkiestra powstała po moim bardzo dobrym starcie w Wiedniu z muzyką kameralną w wykonaniu kwartetu Fidelio. Spośród 600 kwartetów znaleźliśmy się w dziesiątce wybranych zespołów, które pojechały na finał do Australii. Tam zajęliśmy siódme miejsce. Po tym konkursie – miałem wówczas 23 lata – robiliśmy MasterClass w Japonii. Wtedy zrodziła się myśl łączenia większej ilości kwartetów i grup kameralnych w jedną orkiestrę, która dzieląc się zasadami muzyki kameralnej potrafi grać duży repertuar bez dyrygenta. Nasze koncerty w 90% wykonujemy na stojąco, co dziś jest bardzo popularne, ale my staliśmy już 17 lat temu, bo moim zdaniem tworzy się wtedy inna energia, niż podczas koncertów wykonywanych na siedząco. Ja, grając na altówce, nie dyryguję, ale daję impulsy i panuję nad wszystkim. Oczywiście często w mediach jest to od razu upraszczane – dyrygent Tomasz Wabnic. Ja się nie oburzam, ale nie rozumiem, dlaczego nie można tego inaczej ująć. Jestem tylko liderem, który prowadzi grupę.

Wspomniał Pan o grze bez dyrygenta. Czym zatem kierują się muzycy podczas koncertu?
– Moim zdaniem, istnieje taki repertuar, w którym obecność dyrygenta nie jest konieczna, a nawet może przeszkadzać, bo można samemu zrozumieć, poczuć muzykę w sposób kameralny, łącznie z instrumentami dętymi. Z drugiej strony jest oczywiście śmieszne wykonywanie trudnych symfonii Brucknera, Mahlera czy ogromnych oper bez dyrygenta, bo to nie o to chodzi, a wtedy jego obecność jest bardzo potrzebna. Świetnie nagrane przez nas płyty także zawdzięczamy dyrygentom, którzy z nami współpracowali. Natomiast ogromna część muzyki jest dla mnie żywa wtedy, gdy muzycy grają ze sobą, np. instrumentalista dęty nie czeka na znak, tylko rzeczywiście zna całą partię pierwszych skrzypiec i musi słuchać, kiedy wejść, bo nikt mu nie pokaże. Ewentualnie ja, jedną brwią (śmiech).

Czy występy bez dyrygenta stanowią szczególne wyzwanie dla członków Orkiestry? Jak wygląda to od strony technicznej?
– Na pewno są próby. Na próbach trzeba mieć więcej czasu, żeby poznać i zgrać cały materiał, niż gdyby przyszedł dyrygent i nam to pokazał. Oczywiście to ja prowadzę próby, z moją wizją danego utworu, ale zawsze rozmawiamy i wymieniamy się pomysłami na stworzenie jak najpiękniejszej wersji danego utworu, tak jak podczas pracy dobrego kwartetu, gdy próby nie są prowadzone tylko przez pierwszego skrzypka, a reszta kwartetu ma też coś do powiedzenia.
Natomiast podczas koncertu panuje wspaniała atmosfera, nie polegamy na kimś i tylko na jednej wizji utworu. Jesteśmy my, zgrany zespół. Każdy wie, jak interpretuje to, co gra i łączymy to we wspólną całość wizji utworu. Jedni zarażają swoją muzykalnością inną grupę, inni prowadzą to dalej. To jest w muzyce wspaniałe.

Pana Orkiestra występuje często wspólnie ze śpiewakami.
– Nie planowałem od początku, aby Orkiestra tak dużo występowała ze śpiewakami, ale dzisiaj jestem za to wdzięczny, bo dzięki tej muzykalności i płynności zyskaliśmy coś więcej. Jedną z najlepszych lekcji dla instrumentalisty jest zaśpiewanie sobie danej linii melodycznej, którą ma zagrać, żeby ją lepiej poczuć i zrozumieć intencje kompozytora. Więc ten śpiew nam bardzo dużo dał, bo czasami jednak się zapomina o tej prostej melodii śpiewania, która jest ujęta w utworze.

Ilu muzyków i z jakich części świata przewinęło się przez zespół w jego długiej historii? Proszę wymienić wielkie nazwiska, które współpracowały z Orkiestrą.
– W Orkiestrze mamy muzyków z co najmniej 25 państw świata, co zależy oczywiście od składu. Ale graliśmy na przykład w składzie 20-osobowym i wtedy mieliśmy przedstawicieli aż z 15 różnych krajów. Skład orkiestry zmienia się w zależności od projektu. To, co nas łączy, to ludzie, którzy w szkole wiedeńskiej się wykształcili, którzy ukończyli tutaj akademie muzyczne, którzy grają tu w orkiestrach: muzycy radiowi, filharmonicy czy symfonicy.
Z wielkich nazwisk na pewno trzeba wymienić Aleksandrę Kurzak, fenomenalną sopranistkę, nota bene była ona też świetną skrzypaczką. Następnie Roberto Alagną, wspaniałego tenora francuskiego o włoskim pochodzeniu, i Andreasa Scholla, jednego z największych kontratenorów świata. Długo też z nami współpracował i nadal się przyjaźni z Orkiestrą Valeriy Sokolov, znakomity ukraiński skrzypek. Była też współpraca z amerykańskim piosenkarzem i dyrygentem, Bobbym McFerrinem, co przyniosło totalnie inne doznania muzyczne. Można by jeszcze długo wymieniać, bo ten okres 17 lat był niezwykle różnorodny. Zabrakłoby czasu.

Morphing Chamber Orchestra to zdobywca prestiżowej nagrody Fryderyk 2021 w kategorii Najlepszy Album Polski za Granicą za płytę „Desire”, nagraną z Aleksandrą Kurzak. Jak ta płyta została przyjęta na świecie?
– Na świecie, w mediach, wśród krytyków muzycznych, przyjęta została bardzo ciepło. Ten Fryderyk był dla nas zaskoczeniem, bo nawet nie wiedzieliśmy, że byliśmy nominowani. Dodam, że dziś jestem bardzo dumny z tego, że mam w Orkiestrze trzech Polaków. Jest wśród nich nasz solista Tomasz Daroch, który w tym roku dostał właśnie Fryderyka za wspaniały album solowy.

Nagrał Pan 16 płyt CD dla kilku wytwórni. Z których płyt i z których koncertów jest Pan szczególnie dumny?
– Z wybraniem koncertu miałbym ogromny problem, bo było tego tak dużo. Jeśli chodzi o płyty, to najbardziej leżą mi na sercu nagrania na żywo. Wierzę w to, że my, muzycy, jesteśmy tylko drobnym pośrednikiem w przekazywaniu muzyki, że tylko niesiemy tę muzykę. Tak naprawdę nie myślałem nigdy i nie myślę do dzisiaj ani o karierze, ani o sukcesach. Wiem, że brzmi to dyletancko, ale naprawdę tak jest. Nigdy nie porównuję Orkiestry czy swojej gry do innych. Cały czas mam wrażenie, że jestem po prostu zwykłym człowiekiem, który dostał możliwość przekazu muzyki, która płynie w nas wszystkich. Nie byłoby nas, gdyby nie odbiorcy. Od osób z publiczności na koncertach dostaje się bowiem to, że słuchają, że doceniają lub nie doceniają. To jest cały ten proces, w którym uczestniczymy.
Od 17 lat Orkiestra jest orkiestrą prywatną, nie działa pod auspicjami żadnego państwa ani instytucji, co pozwala nam zachować tę wolność, tak ważną dla muzyków. Nigdy nie nagrałem czegoś, co byłoby wbrew mnie, ani nie wykonywałem koncertu na siłę. Morphing też powstał między innymi dlatego, żeby odejść od ideologii grania, zwanej tutti w orkiestrze, czyli miesięcznego bycia w orkiestrze, tych prób. To nie był w ogóle mój świat. Ja miałem wrażenie, że wręcz muzyka gaśnie we mnie i staję się rzemieślnikiem, choć nie chcę przy tym nikogo oceniać. Uważam, że muzyka bez tej wolności w ogóle nie istnieje. Nie biorę za dużo projektów po to, żeby miały one jakość.

Z Częstochową łączy Pana wiele. Prowadzi Pan zespół Capella Claromontana, a w słynnym archiwum Klasztoru Jasnogórskiego dokonał Pan niezwykłego odkrycia zaginionych klejnotów kompozytorskich Wolfganga Amadeusza Mozarta i Josepha Haydna. Jak do tego doszło?
– Od razu sprostowanie. Nie ja je odkryłem, te utwory zawsze tam były (śmiech). Może to ja, z tą moją odwagą, która towarzyszy mi przez całe życie, jako pierwszy spojrzałem na nie uważnie. Na tych wszystkich okładkach, na tych wszystkich rękopisach była sygnatura „Autore Mozart”. Zwykle pojawia się niepewność, czy to aby na pewno Mozart. Oczywiście jest wiele utworów sygnowanych nazwiskiem Mozarta, które nie są jego autorstwa. Pamiętam ogromną wrzawę medialną, od której postanowiłem się zdystansować.
Pamiętam, że nie odebrałem wtedy telefonu od „New York Times”. Nie chciałem w mojej działalności skupiać się na tym sensacyjnym odkryciu nut, tylko na tym, jak wykonamy te nuty, jak je nagramy, co z tym zrobimy. Mamy chyba w ogóle pierwszą w Polsce kopię Requiem, która została przepisana na Jasnej Górze. Jest też Stworzenie świata Haydna, do którego paulini sami napisali polską wersję. Są to więc cenne perełki. Niezwykły zakonnik, ojciec Nikodem Kilnar, organizował nagrania, sprowadzał orkiestry, czego owocem jest chyba 70 płyt z polską muzyką dawną. Tak naprawdę nikt się tym nie zajmował. Profesor Krzysztof Podejko spisywał przez sześć lat te wszystkie utwory i opisywał ogromne archiwa Klasztoru Jasnogórskiego, obejmujące ponad trzy tysiące utworów. Następnie wydał obszerną publikację. Nagraliśmy siedem płyt z muzyką różnych polskich kompozytorów, zachowaną w tych archiwach.
Są to zapisane utwory, które nie były wykonywane od ponad 200 lat. Musimy wiedzieć, że na Jasnej Górze orkiestra wcześniej grała do mszy kilka razy dziennie, a muzycy orkiestry jasnogórskiej Capella Claromontana, która była założona w XV w., mieszkali na dziedzińcu Jasnej Góry. Paulini jeździli do Pragi, do Wiednia, kopiowali nuty, tak jak dzisiaj się robi ksero czy zdjęcie telefonem, i przywozili na Jasną Górę dla klasztornej orkiestry.

W Częstochowie wraz Morphing Chamber Orchestra wystąpił słynny Bobby McFerrin.
– To był bardzo szczególny koncert. Odbył się on w Archikatedrze w Częstochowie w ramach festiwalu Gaude Mater, kilkanaście dni po katastrofie smoleńskiej. Zmieniłem wtedy program, zaczęliśmy od Adagio for Strings Samuela Barbera. To był symboliczny koncert, na którym dwa miejsca przeznaczone dla pary prezydenckiej były puste. Wypełniliśmy go naszym repertuarem, skrzyżowaliśmy muzykę jazzową i muzykę klasyczną, wykonywaliśmy utwory takich kompozytorów jak Vivaldi, Czajkowski, Bach, a Bobby McFerrin improwizował w trakcie. Na marginesie powiem, że muzyk ten bardzo nie lubi publicznie i na żywo wykonywać utworu Don’t Worry, Be Happy i w Częstochowie też go nie zaśpiewał.

Proszę opowiedzieć o Huberman String Trio, którego jest Pan twórcą, a także o innych Pana inicjatywach.
– Huberman String Trio pojawił się w momencie, kiedy zapoznałem się ze wspaniałą biografią Bronisława Hubermana, którą napisał mój bardzo dobry przyjaciel z Wiednia, Piotr Szalsza. Do dziś propaguję tę wspaniałą postać. Huberman również urodził się w Częstochowie, a ja właśnie w tym mieście zapoznawałem się z jego muzyką. Gdy byłem w wieku maturalnym, czasami żałowałem, że się wyprowadziłem z Wrocławia, z miasta, w którym była i akademia muzyczna, i tyle ważnych dla muzyka miejsc. Z drugiej strony dziękowałem za to, że byłem w Częstochowie, ponieważ z tą muzyką wychowałem się sam.
Rok przed maturą dowiedziałem się, że są jakieś kursy w Łańcucie, że jest jakiś inny rodzaj strun niż polskie. Grając po nocach w filharmonii czułem wolność – dzięki temu miastu. I to mi bardzo dużo dało. Byłem niezdecydowany w okresie maturalnym, nie wiedziałem, na jakie studia zdawać, nie miałem porównania, nie było internetu. Byłem w swoim świecie muzyki, którą kreowałem z dnia na dzień, nie porównując się do nikogo, nie słysząc w filharmonii wielkich muzyków. Nie chcę obrażać filharmonii w Częstochowie, ale tam nie przyjeżdżali wtedy wielcy soliści. Przyjechała za to jedna z najważniejszych osób ze świata muzyki, mianowicie profesor Jadwiga Kaliszewska z Poznania, która prowadziła przez długie lata Konkurs Skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego, moim zdaniem najwspanialszy pedagog, jakiego spotkałem na swojej edukacyjnej drodze. Grała wtedy w Filharmonii Częstochowskiej.
Powiedziano mi, że mam do niej pójść i coś zagrać. Poszedłem do hotelu, przedstawiłem się. Była bardzo dystyngowana, a ja nie miałem pulpitu na nuty, więc położyłem je na podłodze i zagrałem cały utwór – to były melodie cygańskie op. 20 Pablo Sarasate. Od razu zaproponowała mi, żebym przyjeżdżał do niej do Poznania na lekcje prywatne, za które nie pobierała ode mnie żadnej opłaty. Po roku zdałem najpierw na studia do Bydgoszczy w jej Klasie, a potem kontynuowałem je w Poznaniu.
Wtedy już wiedziałem, że nie żałuję tych ośmiu lat, gdy sam sobie tworzyłem muzykę bez jakichś naleciałości. Pamiętam, że moją pierwszą nauczycielką skrzypiec była pani od gitary. Potem zdarzył się konkurs im. Jana Kiepury, w którym udało mi się zdobyć wyróżnienie, miałem wtedy osiem lat. Dwa lata później kolejne wyróżnienie. Wtedy przyznawano tylko wyróżnienia, nie było miejsc.

Jakie są najbliższe plany dla publiczności wiedeńskiej? Gdzie i kiedy nasi Czytelnicy mogą zobaczyć i posłuchać Morphing Chamber Orchestra?
– Powiem szczerze, że to ogromna zasługa mojej córki. Mam wspaniałą córkę i postanowiłem już nie pędzić tak po tym całym świecie, bo do tej pory lwią część mojej pracy zajmowały projekty poza Wiedniem. Teraz jesteśmy bardzo związani z Francją, z Paryżem. Przed nami wspaniałe nagrania w tym kraju, łącznie do lutego przyszłego roku nagramy pięć płyt.
Natomiast ze względu na córkę i moją wspaniałą żonę Alinę chcę poświęcić więcej czasu Wiedniowi, który bardzo kocham. Mieszkam tu 23 lata. Tu się odbywają wszystkie nasze próby, tu się tworzą projekty. Już niedługo, bo 5 czerwca, odbędzie Gala z Aleksandrą Kurzak i Roberto Alagną w Konzerthaus, potem w sierpniu Morphing ma premierę w Brazylii, podczas pięciu koncertów gramy program „Mozart/Chopin, dwa światy”. Program ten powtarzamy 20 września w wiedeńskim Konzerthaus, 4 października gramy w Musikverein z Andreasem Schollem. Jestem bardzo dumny, że po tylu latach uda mi się zrealizować projekt ze wspaniałym pianistą jazzowo-klasycznym, Makoto Ozone z Japonii. W Polsce jest on znany z nagrania przepięknej płyty z Anną Marią Jopek. Z nim zagramy 14 listopada w Paryżu, jak co roku, koncert w Muzeum Armii w Pałacu Inwalidów. A 16 listopada powtórzymy go w Konzerthaus w Wiedniu, w którym weźmie udział austriacka śpiewaczka Timna Brauer, która swoją wersję Mozarta zaśpiewa w stylu jazzowym. Tym stylem zaraził mnie tak naprawdę Joseph Tawadros, egipsko-australijski muzyk i kompozytor, który od wielu lat gra z nami na oud, wcześniejszej lutni. Występowaliśmy razem na ceremonii otwarcia Word Economic Forum w Davos. Był to wspaniały koncert łączący różne światy: Jordanię, Izrael i Egipt. Zapraszam go więc na tournée w przyszłym roku, natomiast z Andreasem Schollem wybieramy się do Gdańska do Filharmonii Bałtyckiej. I to chyba w tym roku wszystko w Wiedniu, oprócz Koncertu Adwentowego granego po raz drugi, który przygotowuję w Sali Eroica w Theatermuseum.

Co jest najpiękniejsze, a co najtrudniejsze w działalności, której Pan się poświęca?
– Najpiękniejsze są dla mnie koncerty i zrealizowane projekty. Cieszą mnie nie tylko pozytywne reakcje publiczności, ale i muzyków, którzy czasami wiele dni po koncertach wracają do nich i piszą mi ciepłe słowa. Gdy widzę, że muzycy są szczęśliwi, że każdy czuje się wyróżniony grając w naszej Orkiestrze, że łączy ich miłość do muzyki, to wiem, że moja praca ma sens.
A co jest natomiast najtrudniejsze? Nie ma trudnych rzeczy. Jeżeli się coś kocha w życiu i robi z miłością, to człowiek liczy się też z trudami. Ale trudne rzeczy, momenty też mobilizują i budują. Bylibyśmy próżni, gdyby wszystko było tylko łatwe i piękne. Tak więc staram się znaleźć piękno także w trudach.

Rozmawiała Halina Iwanowska, Polonika nr 296, maj/czerwiec 2023

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…