Lwów – dom, pasja, tożsamość

Dr Irona Oleksiw podczas uroczystości Konstytucji 3 Maja we Lwowie. Fot. archiwum prywatne

Lwów – dom, pasja, tożsamość

Lwów to dla dr Ilony Oleksiw miejsce, gdzie splatają się wspomnienia dzieciństwa, pasja do historii i głęboka więź z polskim dziedzictwem miasta. W rozmowie opowiada o tym, jak ukształtowało ją rodzinne miasto.

16 marca 2025 r. dr Ilona Oleksiw z Działu Rękopisów Lwowskiej Narodowej Biblioteki Naukowej im. Wasyla Stefanyka (dawnego Ossolineum) gościła w Wiedniu, gdzie wzięła udział w uroczystości odsłonięcia tablicy poświęconej Józefowi Maksymilianowi Ossolińskiemu, twórcy tej legendarnej instytucji. Dzień później wygłosiła dla Polskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Austrii wykład „Polacy we Lwowie”, przybliżając słuchaczom bogate dziedzictwo kulturowe miasta.

Dr Irona Oleksiw przed Lwowską Narodową Biblioteką Naukową, dawnym Ossolineum. Fot. archiwum prywatne

Jest Pani rodowitą lwowianką. I mimo iż Lwów od 80 lat znajduje się poza granicami Polski, mówi Pani pięknie po polsku.
– Dziękuję. Moja rodzina mieszka we Lwowie od ponad czterech pokoleń. Czytać nauczyłam się bardzo wcześnie, jak skończyłam pięć lat. Po opanowaniu podstaw ukraińskiego samodzielnie zaczęłam się uczyć polskiego. Zapytałam tylko mamę o te dziwne literki z kropkami, kreseczkami i ogonkami, następnie usiadłam sobie na kanapie i zanurzyłam się w świat Ali i Asa z „Elementarza”. Utrwaliło mi się w pamięci, że byłam bardzo zła na siebie, kiedy nie najlepiej radziłam sobie z tekstem o Warszawie. Potem był „Kopciuszek”, wiersze Tuwima, Brzechwy, bajki Andersena itp. Książki rodzice kupowali mi we lwowskim Domu Książki, w dziale literatury polskiej. Później pojawiły się polskie kanały telewizyjne odbierane z anten samodzielnie zrobionych i wystawionych na dachach bloków, no i konwersacja z babcią i mamą w języku polskim. Wszystko to sprawiało, że dorastałam zarówno w polskim środowisku językowym, jak i ukraińskim.

Jak w czasie wojny na Ukrainie wygląda codzienne życie we Lwowie?
– Pierwsze godziny i dni po wybuchu wojny to szok, przerażenie, strach, panika, rozpacz, myśli o tym, że to koniec. Potem złość, opór, mobilizacja wewnętrznych sił i straszny gniew na tych, którzy w jednej chwili zniszczyli model życia wypracowany przez lata. Następnie szaleńcza chęć przetrwania, działalność społeczna, wolontariat, zabezpieczenie obiektów miasta przed pożarem czy falą uderzeniową po wybuchu, drastyczne wiadomości w telewizji o okrucieństwach Moskali w obwodzie kijowskim, przejęcie elektrowni atomowych, wysadzenie tamy elektrowni wodnej w Nowej Kachowce przez Rosjan. Powstanie licznych cmentarzy w całej Ukrainie, codzienne procesje pogrzebowe pod Lwowem, klęczący ludzie na chodnikach… i te mrożące krew całodobowe alarmy!

Człowiek ma tę właściwość, iż jest w stanie dostosować się do każdej sytuacji, nawet tej najgorszej. W czwartym roku wojny Lwów wraz z mieszkańcami żyje, na ile się da, rutynowym życiem. Chodzimy do pracy, na zakupy, podczas alarmów kontynuujemy swoją działalność. Wspieramy wojskowych, obchodzimy święta państwowe i religijne, ludzie zawierają śluby, rodzą i chrzczą dzieci, kobiety z dziećmi wyjeżdzają na wczasy, odbywają się konferencje, wystawy, koncerty, spektakle… I tylko portrety zabitych żołnierzy wystawionych na rynku obok ratusza, z którymi żegna się codziennie Lwów, przypominają o tym, że wojna trwa i końca nie widać…

Jakie ma Pani odczucia, gdy we Lwowie wyją syreny alarmowe?
– Te pierwsze alarmy były bardzo stresujące, ogarniało mnie ogromne poczucie nie strachu, a raczej rozpaczy i desperacji! W jedną z takich nocy, podczas kolejnego już alarmu, siedząc na łóżku i myśląc co robić, iść do schronu czy jednak zostać w mieszkaniu, spojrzałam na swojego pieska, który siedział przy łóżku i wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że się też stresuje. Odruchowo podniosłam go z podłogi, położyłam przy sobie i przytuliłam się do niego, zanurzając twarz w jego sierść. Od tej pory nocne alarmy przeżywamy razem, pomagając sobie nawzajem. Na szczęście mąż zaakceptował to moje zachowanie, chociaż nadal uważa, że pies w łóżku to przesada. Szanuję jego zdanie, lecz mam  swoje…

Jak lwowianie postrzegają Polskę?
– Zdecydowanie jak bliskie pod każdym względem i przyjazne Ukrainie państwo, a w zaistniałej sytuacji są bezmiernie wdzięczni za wsparcie, współczucie i tę ogromną pomoc, która nieustannie płynie z zachodniej granicy.

Czy są jakieś widoczne różnice lub podobieństwa kulturowe między Polską i Ukrainą?
– Widzę więcej podobieństw niż różnic. I pieśń „Hej, Sokoły” śpiewana w dwóch językach jest wyraźnym tego potwierdzeniem.

Pochodzi Pani z polskiej rodziny, Pani mąż z ukraińskiej. Jak to się przekłada na codzienne relacje w życiu rodzinnym?
– Jest dokładnie tak samo, jak było u moich rodziców. Moja mama jest Polką, tata Ukraińcem. Do momentu zmiany kalendarza religijnego obchodziliśmy dwa Boże Narodzenia i dwie Wielkanoce, na polskie święta chodziliśmy do mamy, na ukraińskie do teściów. Dodam też, że mamę zawsze zapraszali teściowie, a mama ze swojej strony zapraszała ich do siebie.

Razem ze swoim ukochanym psem. Fot. archiwum prywatne

Czy niełatwa historia polsko-ukraińskich stosunków miała wpływ na życie Pani rodziny?
– Na szczęście nie, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Ojciec zawsze okazywał mojej matce ogromny szacunek, nigdy do niczego nie nawiązywał. Wydaje mi się, że szczycił się tym, że ma żonę Polkę. Doskonale mówił po polsku, miał dobre relację z teściową i krewnymi mamy we Lwowie i w Polsce. Jestem przekonana, że byłby bardzo dumny z wnuka, obecnie absolwenta Uniwersytetu Jagiellońskiego zamieszkałego w ojczystym kraju, gdyby nie odszedł tak wcześnie.

Czy polskie pochodzenie miało kiedykolwiek znaczenie w kręgu Pani znajomych?
– Zawsze byłam dumna ze swojego pochodzenia i nigdy nie wstydziłam się głośno o tym mówić. W kręgu znajomych często czułam się wyróżniona, ponieważ posługiwałam się swobodnie dwoma językami i wiedziałam dużo o dwóch narodowościach pod względem zarówno historycznym, jak i kulturowym.

Jest Pani pracownikiem naukowym biblioteki im. Stefanyka, dawniej Ossolineum. Czy można w Pani miejscu pracy odnaleźć polskie ślady?
– One są wszędzie, zaczynając od gmachu, w którym mieści się biblioteka, wśród przechowywanych zbiorów, a nawet w pomieszczeniu, w którym pracuję, ponieważ na regałach znajdują się dawne rękopisemne katalogi dawnego Ossolineum zawarte w kunsztownych pudełkach. Ponadto od wielu lat w murach naszej biblioteki odbywają się Spotkania Ossolińskie, które zrzeszają lwowską polską i ukraińską publiczność.

Na czym polega Pani praca zawodowa?
– Tak się składa, że akurat w tym roku mija 30 lat mojej pracy w bibliotece! Zaczynałam czasowo jako bibliotekarz Działu Obsługiwania Czytelników, a teraz jestem naukowym pracownikiem Działu Rękopisów i prowadzę badania archiwów osobowych pod względem merytorycznym i społeczno-kulturowym. Zakres moich obowiązków obejmuje m.in. archiwizowanie i opracowywanie materiałów archiwalnych, przygotowywanie katalogów lub artykułów związanych ze zbiorami Działu oraz wystawami stałymi i czasowymi. Ponadto zajmuję się udzielaniem informacji na temat zbiorów znajdujących się w zasobach oraz ich udostępnianiem zgodnie z obowiązującym regulaminem i opieką nad zbiorami.

Jak narodziło się u Pani zainteresowanie historią, starodrukami, językoznawstwem?
– To ostatnie było, jest i pozostanie moją pasją na zawsze! Jestem absolwentką Wydziału Filologii na Uniwersytecie im. Iwana Franki. Praca w bibliotece tylko trochę skorygowała moje zainteresowania merytoryczne, ponieważ doktorat obroniłam z zakresu bibliologii historycznej. Szczerze mówiąc, nie czuję się historykiem z krwi i kości, raczej historykiem książki. Zachwycam się też historią literatury, kultury, filozofią kultury, również psychologią kultury. Wspomnę, że po maturze nie dostałam się na studia właśnie przez egzamin z historii. I nie chodziło wtedy o słabą wiedzę przedmiotu, lecz o brak korzystnych znajomości! Taka ironia losu…

Oprócz pracy zawodowej zajmuje się Pani społeczną działalnością, prowadząc Polski Uniwersytet Trzeciego Wieku we Lwowie.
– Polski Uniwersytet Trzeciego Wieku działający we Lwowie przy Towarzystwie Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej to obecnie moje oczko w głowie. O naszym UTW i jego słuchaczach mogłabym rozmawiać długo i z pasją. A teraz powiem tylko jedno: wyczuwam, że zostałam wybrana na prezesa nieprzypadkowo i z Bożą pomocą postaram się, żeby nasz uniwersytet prężnie działał i żeby nasi członkowie nie żałowali swojego wyboru, ponieważ robię, to co lubię, i lubię to, co robię!

Jak udaje się Pani pogodzić pracę zawodową i społeczną z życiem rodzinnym?
– Na razie jakoś sobie radzę. Chyba muszę podziękować mężowi za cierpliwe tolerowanie mojej częstej nieobecności w domu, a nawet kraju. Nie będę ukrywać, że czasem opadają mi ręce, zwłaszcza gdy zderzam się z całkowitą niechęcią wobec moich planów i krytyką całej mojej działalności wraz z bezpodstawnymi oskarżeniami i podejrzeniami. W takich sytuacjach, na szczęście, mam wsparcie w nielicznych, lecz bardzo szczerych i wiernych przyjaciołach, którzy mnie nie opuszczają i zawsze mi podpowiadają, jak warto się zachować. Poza tym – a właściwie to jest sednem mojej pracy – zawsze wyczuwam opiekę wyższą. Jak mam pod górkę, to przemawiam w myślach: „Jezu, ufam Tobie” – i zawsze to skutkuje.

Uroczystości Konstytucji 3 Maja przed pomnikiem A. Mickiewicza we Lwowie. Fot. archiwum prywatne

Jak wygląda działalność edukacyjno-wychowawcza w środowisku polskim we Lwowie?
– Mamy we Lwowie dwie szkoły z polskim językiem nauczania, polskie przedszkole, na uniwersytecie pomyślnie działa katedra filologii polskiej, jak i różne towarzystwa, m.in. Rodzina Rodzin – ruch apostolski mający na celu odrodzenie i uświęcenie rodziny polskiej przez dążenie do pełni życia sakramentalnego, zaangażowanie w świadomą i ofiarną służbę Kościołowi i człowiekowi oraz zawierzenie Maryi Matce Kościoła.

Czy są jakieś ulubione miejsca Polaków we Lwowie?
– Oczywiście są nimi Katedra i Rynek, czyli miejsca sakralne, a także Park Stryjski i Park im. Iwana Franki – w latach 1919–1945 Park im. Tadeusza Kościuszki. Na święto Konstytucji 3 Maja zbieramy się pod pomnikiem Adama Mickiewicza. Wymienić trzeba też cmentarze – Łyczakowski i Janowski.

Czy zachowała się dawna polska gwara lwowska?
– Nie badałam specjalnie tego tematu, lecz obserwując naszych starszych ludzi, mogę powiedzieć, że chyba już prawie zanikła. Zachowały się może drobne pozostałości w postaci słów „bida”, „spaźniam się”, „kwaszony”, „nima”. Za to słychać tę gwarę w piosenkach promowanych przez nasze lwowskie zespoły.

Jakie są Pani ulubione zwroty typowo lwowskie?
– Lubię na przykład powiedzenia: „Jak się bawić, to się bawić, spodnie sprzedać, frak zostawić”. „Hulaj dusza, piekła nie ma”. „Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”. „Ile ludu, tyle cudu”. No i jak obejść się bez słynnego: „Idę do Pana Edzia” w sensie „Potrzebuję skorzystać z toalety”.

Czy często udaje się Pani odwiedzać Polskę?
– Po raz pierwszy pojechałam do Polski z mamą, gdy miałam 7 lat. Ten pobyt zrobił na mnie niesamowite wrażenie, oczywiście pod względem rzeczowym. Przywiozłam stamtąd wspaniały czerwono-niebieski tornister, dużo ładnych ubranek, o których większość dzieci w Związku Radzieckim mogła tylko marzyć, i malutką laleczkę z ruchomymi oczami, którą sama kupiłam w kiosku „Ruchu”.

Po raz drugi odwiedziłam Polskę z zespołem ludowym pieśni i tańca, w którym występowałam ponad 10 lat. Byłam wtedy w Krośnie, Łańcucie, Sanoku, Rzeszowie. Poza rolą tancerki wykonywałam pracę tłumacza podczas imprez czy spotkań integracyjnych z polskimi zespołami.

W latach 90. jeździłam do Polski z rodzicami, potem z mężem, jak większość obywateli Ukrainy, z tą różnicą, że miałam gdzie się zatrzymać. Obecnie odwiedzam Polskę z zupełnie z innych powodów. Po pierwsze w Krakowie mieszkają moje dzieci – nazywamy je z mężem „starsze dzieci” – czyli syn i synowa, po drugie we Wrocławiu mamy partnerską placówkę naukową Zakład Narodowy im. Ossolińskich i od czasu do czasu wyjeżdżam tam w delegację. Po trzecie każdego roku w sierpniu, i to już od lat, prezes Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej Pan Emil Legowicz organizuje pielgrzymki do Częstochowy, w których chętnie uczestniczę. W związku z pełnieniem obowiązków prezesa UTW, w ciągu ostatnich trzech lat byłam bardzo często w Polsce.

Jakie miasta czy też miejsca w Polsce są Pani szczególnie bliskie?
– Kocham Kraków, odpoczywam i wzbogacam się duchowo w Częstochowie, uwielbiam naturę Olsztyna, zachwycam się Wrocławiem. Marzę, by zwiedzić Trójmiasto, nigdy nie byłam nad Bałtykiem. Może wybierzemy się tam z naszym UTW, kto wie?

Plany na przyszłość, marzenia?
– Do 2022 roku myśłałam, że będę należeć do generacji, która nie doświadczy koszmaru wojny… Niestety, rzeczywistość okazała się okrutna. Oczywiście, że plany są, lecz z ich realizacją może być krucho. Co innego z marzeniami! Jeżeli tylko ma się jakieś marzenie, nikt i nic nie jest w stanie ci tego odebrać. W zaistniałej sytuacji jako obywatele Ukrainy mamy jedyne marzenie dla wszystkich: aby zapanował pokój w kraju, wojskowi wrócili do swoich rodzin i życie potoczyło się w dotychczasowym trybie, chociaż doskonale rozumiem, że tak jak było przed wojną, już nie będzie nigdy.

Mówiąc o marzeniach wynikających z mojej wizji, wciąż chodzi mi po głowie habilitacja. Czasami myślę, że chyba już za późno, a czasami, że może jednak warto spróbować. Jako prezes UTW marzę o pomyślnym działaniu naszej placówki, o przyjaznym klimacie w gronie naszych słuchaczy. Bardzo bym chciała, żeby nasi członkowie zwiedzili trochę świata, bowiem w naszym społeczeństwie podróże w wieku emerytalnym są raczej wyjątkiem niż regułą. Pragnę też, żeby nasz uniwersytet stał się tym miejscem, gdzie każdy członek przekona się, że emerytura to czas na realizację marzeń. Niektórzy ludzie żyją w świecie marzeń. Inni patrzą tylko na rzeczywistość. Jeżeli chodzi o mnie, to staram się zamieniać jedno w drugie.

Rozmawiał Krzysztof Korbiel, Polonika nr 308, maj-czerwiec 2025

BIEŻĄCY NUMER

PRZEGLĄD IMPREZ

Nasz Wiedeń

Deutschsprachige Texte

So sind wir

POGODA w WIEDNIU