Moje wspomnienia z dzieciństwa
Gdyby nie wojna, wiódłbym pewnie spokojny, może nudny żywot: szkoła, gimnazjum i liceum w tym samym mieście. Potem studia. Zostałbym dobrym lub gorszym fachowcem, albo jakimś gryzipiórkiem - i tak do emerytury. Ale Adolf Hitler tak „urozmaicił” mi życie, że głowa boli.
Co roku zmieniałem – to znaczy zmieniano mi – miejsce pobytu, pracowałem w kilku całkowicie odmiennych zawodach, w różnych zakątkach kraju. Poza tym miałem dwie żony i z obiema żyłem po około 20 lat. Z pierwszą w Polsce, ale od niej uciekłem. Była poczciwą, niezmysłową kobietą. Dziesięć lat żyłem sam w Austrii i wtedy pojawia się ta druga, która mnie opuściła, odchodząc z tego świata. Więc nie nudziłem się. Dziś, mając dziesiąty krzyżyk na karku, zastanawiam się, czy to dobrze, czy źle, że mi się tak ta ziemska wędrówka potoczyła.

Przed wojną
Mieszkaliśmy w Brześciu nad Bugiem – to było wówczas polskie miasto, niegraniczne. Z mamą chodziliśmy czasem na targ, daleko ulicą Lubelską. Tam pierwszy raz zobaczyłem ortodoksyjnych Żydów w chałatach, z brodami. Dziwił mnie ich wygląd i ich bełkotliwa dla mnie mowa. Jeszcze, jak przez mgłę, pamiętam defiladę wojskową na głównej ulicy Brześcia.
W wakacje, będąc u dziadków w Wiśle, dowiedziałem się, że Polska odzyskała Zaolzie. Autobusem firmy Molin, kursującej na trasie Wisła – Ustroń – Cieszyn pojechaliśmy z rodzicami na wycieczkę na nowopolskie tereny. Nota bene dziś wiem, że Jan Molin, założyciel tej transportowej firmy, już w październiku 1939 roku został aresztowany przez Gestapo, wywieziono go do niemieckiego obozu koncentracyjnego Mauthausen-Gusen, gdzie w 1940 r. został zamordowany.
Z tej wycieczki pamiętam ogromne budynki huty Karwina, która wraz z Zaolziem została przejęta przez Polskę, i wzgórze Kościelec koło Cieszyna, na którym zginęli nasi piloci Żwirko i Wigura. To tyle z moich przedwojennych wspomnień.
Pierwsza bomba
Po przedszkolnych wakacjach znalazłem się znów w Brześciu. Okazało się, że wybuchła wojna z Niemcami. Na razie nad naszymi głowami widzieliśmy samoloty i wokół nich pokazywały się obłoczki dymu od wybuchów. Strzelały do nich „zenitówki”, jak nazywały się małe armatki przeciwlotnicze. W ogródku koło domu wykopano rów w kształcie litery „z”, którego kształt bardzo mnie dziwił.
Właśnie bawiłem się koło garażu (którego na zdjęciu już nie ma), kiedy za budynkiem usłyszałem przeraźliwy huk. Pomyślałem, że jakiś pocisk nie wybuchł koło samolotu i wrócił na ziemię. Teraz to wiem: kilkaset metrów od naszego domu znajdował się jeden z największych w tej części kraju węzłów kolejowych. Niemcy wzięli go na cel. Ten huk to był dla mnie wybuch pierwszej bomby, których potem spadło o wiele więcej.
Po chwili podbiegł do mnie pan X (nie pamiętam nazwiska), współpracownik taty architekta, i szybko zabrał mnie do tego dziwnego rowu, wyjaśniając, że trzeba się w nim chować, jak lecą bomby. Przykucnięci czekaliśmy na koniec nalotu. W pewnym momencie mój opiekun zawołał: „O Jezu, bomba leci prosto na nas!”. Na szczęście trochę się pomylił. Upadła na odległy pewnie z 50 metrów parterowy dom. Została z niego kupa gruzu.
Po wybuchu tej bomby został lej kilkumetrowej średnicy. Budynek nie nadawał się do dalszego mieszkania. Na szczęście niedawno kupiony przez ojca samochód ford nie został uszkodzony. Wsiedliśmy do niego i ruszyliśmy do znajomych ojca, państwa Rajskich, właścicieli majątku Mokrany, około 50 km od Brześcia, bo na wsi mogło być bezpieczniej.

Ucieczka z Brześcia
Droga wyglądała tak, jak pokazują na filmach. Ciągnęły nią szeregi wozów, szli ludzie, posuwaliśmy się żółwim krokiem. Co jakiś czas trzeba było szybko wysiadać i kryć się pod drzewkami obok drogi, bo nadlatywały niemieckie samoloty i ostrzeliwały nas. Widziałem szeregi dymków i pyłu, kiedy pociski trafiały w ziemię. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że w każdej chwili od takiego „dymka” mogę zginąć. Dotarliśmy do Mokran. Z mamą i bratem zostałem na miejscu, tata samochodem ruszył do punktu zbornego oficerów w miejscowości Sarny. Przez wiele lat już go nie oglądaliśmy.
We wsi spotkały się setki, jeśli nie tysiące uchodźców cywilnych i mundurowych. Do dziś widzę kilku żołnierzy dźwigających CKM. Ustawiają go, celują w ścianę wykopu i „wypruwają” tysiące pocisków w ziemię, a karabin zabierają, by go zniszczyć albo utopić w pobliskim stawie, byle nie oddawać wrogom.
Rosjanie pojawili się niespodziewanie 17 września. Byłem zdziwiony, zaatakowali nas Niemcy, a tu przychodzą Rosjanie i robią spis ludzi. Jak to jest? Mama zdecydowała, że nie ma celu dłużej pozostawać na wsi. Jechaliśmy wynajętym wozem tą samą drogą w przeciwną stronę. Na zawsze zapamiętałem leżące koło szosy martwe konie o ogromnych rozdętych brzuchach i ładne samochody osobowe w rowach obok drogi, porzucone z braku benzyny.
Powrót do obrabowanego domu
Do naszego domu weszliśmy bez otwierania drzwi. Były wyłamane, rozgrabiono, co się dało. W zamkniętych drzwiczkach szaf powybijano dziury, aby wydobyć zawartość. Mama sprzedała resztki mebli, dzięki temu miała trochę pieniędzy. Zamieszkaliśmy u znajomych, państwa Łabentowiczów.
Wychodziłem sam na miasto, bo przedszkola już nie było. Pamiętam do dziś traumatyczne dla mnie zdarzenie. Poznany chłopak, brześcianin, przyprowadził swego kolegę ubranego w mundur ruskiego żołnierza, tzw. syna pułku. Podobno było więcej takich chłopców w wieku około 7 lat. Myślałem, że się bliżej poznamy, a on wyciąga maleńki pistolet i mierzy we mnie! Prosiłem, żeby nie strzelał, wtedy mały Poleszuk (mieszkaniec Polesia) zawołał „mimo bij”! Rosyjski chłopiec przestał we mnie celować i strzelił obok mnie. Po raz kolejny udało mi się ujść z życiem. Wiele lat później dowiedziałem się, że „mimo bij” znaczy po rosyjsku „strzelaj obok”.
Pewnego razu ślizgałem się na kałuży, przewróciłem się, uderzając głową w lód, po czym straciłem przytomność. Zacząłem ją odzyskiwać w momencie, kiedy rosyjski żołnierz mnie podnosił i zaniósł do pobliskiego warsztatu szewskiego. Postawił mnie w kącie pod ścianą i wyszedł. Ja ogłupiały uciekłem.

Przez granicę do Warszawy
Była już zima, mamusia postanowiła dostać się do rodziny w Warszawie. Ale Warszawa była w niemieckiej Generalnej Guberni. Dzieliła nas granica, teraz niemiecko-rosyjska, gdzieś pod Ostrową Mazowiecką. Chodziły słuchy, że ludzi, którzy próbują przekroczyć tę linię, Rosjanie kierują do obozu-kwarantanny, gdzie panuje tyfus i dużo dzieci umiera.
Trzeba było jednak coś przedsięwziąć, aby przejść granicę. Mama, ja sześciolatek i do tego roczny brat. Jak to zrobić? Znalazł się odważny młody człowiek, który, zdaje się za trzydzieści złotych, obiecał nas przeprowadzić przez zieloną granicę. Do granicy było sześć kilometrów po kopnym śniegu, dla mnie, malucha, do kolan. Późną, ciemną nocą z bagażami ruszyliśmy na zachód. Jak brata Zbyszka wziął na ręce przewodnik, mały wrzeszczał jak zarzynany, sygnalizując zapewne z daleka naszą obecność. Zbliżaliśmy się do granicy, nie wolno było mówić… Podchodząc do granicznego nasypu usłyszeliśmy po polsku rozkaz „stać”! Niemiecki żołnierz, pewnie Ślązak mówiący po polsku, zaprowadził nas na posterunek żandarmerii, potem Gestapo. Zadawano mnóstwo pytań, po co, skąd, dokąd. Mama zgodnie z prawdą odpowiedziała, że ma rodzinę w Warszawie, a nie ma nikogo w Brześciu. Poczęstowano nas, o dziwo, herbatą i chlebem i… puszczono wszystkich wolno na kolejowy dworzec.
Pociąg ze starymi wagonami wlókł się godzinami, a nasz mały urozmaicał drogę, płacząc i wołając w niebogłosy „batki, batki” – herbatki.

W Warszawie
Wieczorem dojechaliśmy dorożką do numeru sześć na ulicy Wileńskiej, gdzie na szóstym piętrze mieszkała ciocia. W jej oknach z przerażeniem zamiast świateł zobaczyliśmy prześwitujące nocne niebo. Bomba „wypatroszyła” część budynku, zostawiając frontową ścianę. Na szczęście ciocia uratowała się, chroniąc się w piwnicy, i teraz mieszkała kątem u dobrych sąsiadów w jednym pokoju. Było ich czworo: ciocia, dorastający syn Zbyszek (zginął po powstaniu w obozie Stutthof), młodsza siostra Hanka i najmłodszy, ale o dwa lata ode mnie starszy, Karol.
Nie można było długo mieszkać w takich warunkach, więc moja mamusia wynajęła w pobliżu mieszkanie, gdzie wszyscy siedmioro łatwo się pomieściliśmy. Ona sama jeździła poza Warszawę po zaopatrzenie. Kiedyś przywiozła worek cukru na zapas. Ja chodziłem z Karolem bawić się z chłopakami na podwórze i na polowanie z procą na cirgle – wróble po warszawsku.
Nasze okna wychodziły na Wileński Dworzec Towarowy ze składem węgla, którym napełniano pojemniki parowozów i nalewano wodę do zbiorników. Mali dziesięcio- i dwunastoletni nasi koledzy podkradali się do hałdy i napełniali worki węglem. Był potrzebny rodzinom lub na sprzedaż. Wnet jednak pojawili się niemieccy strażnicy, mający zapobiec procederowi. Początkowo strzelali w powietrze, a potem do dzieci.
W tym nowym mieszkaniu dotarła do nas wiadomość, że tatuś jest w Budapeszcie, pracuje jako kreślarz w biurze jakiegoś architekta na ulicy Váci Utca. Jak się dowiedzieliśmy po latach, niedługo to trwało.

W niemieckiej szkole w Wiśle
Przyjazd do Warszawy nie oznaczał końca naszych wędrówek. Mama chciała połączyć się z rodzicami w Wiśle, ale to było znowu za granicą, w Wielkiej Rzeszy, a my byliśmy w Generalnej Guberni. Wychodziła pozwolenie na wyjazd. W Wiśle zacząłem chodzić do szkoły, już niemieckiej. Nauczycielka uczyła nas języka: gej cum fenster, brała za rękę i prowadziła do okna, itp. Uczyliśmy się pisać litery gotykiem na kamiennych tabliczkach, również kamiennymi rysikami. Z tamtego okresu został mi w pamięci mini słowniczek: Mucha – fliga/ Koza – ciga/ Szpyrka – szpek/ Gówno – drek.
„Weg” z Wielkiej Rzeszy!
Dziadkowie otrzymali nakaz szybkiego, w ciągu godziny, wyprowadzenia się z własnego domu. Przydał się Niemcom na siedzibę NSDAP. Ulokowano nas na poddaszu jakiegoś marnego pensjonatu „Na Pile”, przysiółku Wisły pod górą Bukową. Na sąsiednim zboczu Bukowej wiele lat później Stanisław Hadyna, założyciel zespołu Śląsk, wybudował piękny, duży apartament. Z panem Hadyną zetknąłem się później, ale jeszcze nim stał się znany, uczył nas w gimnazjum języka angielskiego.
I w tym miejscu nie dano nam długo kwaterować. Dziadkowi zaproponowano podpisanie volkslisty, to takie uznanie się za Niemca. Dziadek, choć mówił nieźle po niemiecku, a z pochodzenia był Litwinem, nie chciał się zgodzić. Wielu wiślan zrobiło to. Nawet „zapominali” języka polskiego. Szwargotali po szwabsku, choć mocno kaleczyli ten język i „hajlowali” – wołali Heil Hitler podnosząc prawą rękę.
– To pójdzie pan do obozu na lekarza, powiedział urzędnik, bo wiedział że dziadek jest dentystą. To mogło być groźne, mogło oznaczać nawet – „do pieca” (krematoryjnego). Mój przodek jednak odparł, że pojedzie do Warszawy, gdzie ma syna. Co było zgodne z prawdą. Tak więc tuż przed Bożym Narodzeniem 1940 roku znowu pociąg, granica z kontrolą celną. Wracaliśmy do poprzedniego miejsca pobytu. Nie do stolicy, a do miasta prowincjonalnego. Stolicą był Kraków – Krakau z siedzibą generalnego gubernatora, kata Polaków Hansa Franka.
W stolicy, nie stolicy
Zamieszkaliśmy na Pradze przy ulicy Ząbkowskiej, niedaleko Różyca (najbardziej znany praski bazar – Różyckiego, istniejący do dziś). Dziadek był wziętym dentystą, a gabinet znajdował się w dobrym punkcie, więc pieniędzy na jedzenie starczało.
Decyzje mamy o „translokacjach” okazały się słuszne. Mnie często trochę dręczyło wspomnienie czekolady, bananów, pomarańczy, których w ogóle nie było. Jeden raz udało się kupić czekoladę ukradzioną z jakiegoś niemieckiego transportu. Ktoś kiedyś przyniósł też paczki z proszkiem, które po lekkim namoczeniu robiły się ciepłe. Miały służyć do ogrzewania rąk i nóg żołnierzom Wehrmachtu na mroźnym froncie wschodnim.
Piszę tu o szczegółach niby mało istotnych, ale wydaje się, że oddających ważne aspekty tamtych czasów. Nie zawsze był prąd i nowością dla mnie były na przykład karbidówki. Te „świecidła” dawały więcej światła i były bardziej popularne niż lampy naftowe, ale potrafiły też czasem wybuchać jak granat, jeśli się puściło zbyt dużo wody do karbidu.
W Warszawie poszedłem do polskiej szkoły. Pisaliśmy już na papierze, już inne litery. To po tej zmianie mam bardzo brzydkie pismo. Nie wiem dlaczego zapisano mnie do szkoły żeńskiej u sióstr zakonnych, na Kamionku przy ul. Grochowskiej, w pobliżu fabryki Wedla. Do pierwszej i drugiej klasy przyjmowano chłopców, w naszej klasie było nas w spodenkach trzech. Ja, Ignac i Krzysio Wernik, z którym się zaprzyjaźniłem, poza tym same dziewczynki.
Z Krzyśkiem spotkaliśmy się też w życiu dorosłym, mieszkaliśmy niedaleko siebie, ale zaczął mi żonę podrywać.
W szkole oprócz nauki odbywaliśmy adoracje w kaplicy. Siostry w wielkich, białych kwefach jak skrzydła łabędzie, odmawiały wersety czy litanie, a myśmy musieli powtarzać. Oczywiście był katechizm i pierwsza komunia, bez wielkiej fety w domu.
W drugiej klasie przeczytałem też pierwsze w życiu lektury: opowiadanie „Sędziwa sosna” i „Grobowiec Tutenchamona” zrobiły na mnie duże wrażenie. Nie wiedziałem, że przy pomocy słów pisanych można wyrażać tak wiele. Oczywiście wówczas nie umiałem tego w ten sposób sformułować.
Spore poruszenie wśród Polaków wywołała podana przez Niemców w „gadzinówce” (Nowy Kurier Warszawski) wiadomość o dokonanym przez Rosjan mordzie w Katyniu. W domu czytaliśmy podaną listę nazwisk.
Łapanka
Niemcy organizowali często łapanki, zamykali kordonem wojska ulicę i wszystkich młodych ludzi wpychali do „bud”, czyli samochodów ciężarowych i wywozili do obozów, albo na roboty do Niemiec. Ale i w domu nie można był czuć się bezpiecznie. Oto któregoś dnia stanęli u naszych drzwi i zabrali naszą służącą Marysię. Moja mamusia była w szlafroku, więc cywil, mówiący zresztą po polsku, zakomenderował „ubierać się!” Mama zaczęła się przebierać, równocześnie recytując antyfonę „Pod twoją obronę”. Niemiec czekał chwilę, a potem zakręcił się i wyszedł. Może był wierzący i modlitwa go speszyła? Mama uznała to za cud. Marysia i nasz sąsiad bibliotekarz wrócili po kilku dniach. Okazało się, że uciekli z transportu. Sposób ucieczki znam z ich relacji. Więźniowie zamknięci w wagonach towarowych różnymi narzędziami robili otwory w podłodze i ryzykując życie, w czasie jazdy spuszczali się na tory pod pociąg. Ale na „breku” (budka przy ścianie wagonu towarowego, przeznaczona dla hamującego) ostatniego wagonu siedzieli żandarmi, którzy strzelali do uciekinierów. Naszego sąsiada bibliotekarza ranili.
Wujek Heniek
Mieszkał z nami na Ząbkowskiej też mój wujek Heniek, brat mamy. Pracował w firmie „Brabork” (Zakłady Elektrotechniczne Bracia Borkowscy) i przynosił z pracy jakieś kształtki bakelitowe. To było chyba pierwsze tworzywo sztuczne (tej nazwy jeszcze nie używano), jakie poznałem. O wujku wspominam, gdyż był z niego niezły model. Studiował medycynę w Belgii, ale z marnym skutkiem, natomiast przywiózł stamtąd żonę, (ciocia Iwonka). Ale po tym, jak im umarła dwuletnia córeczka, rozwiódł się i ożenił ponownie z tancerką kabaretową (ciocia Niusia). Miałem więc nową siostrę cioteczną Kingę. Po wojnie wujek Henio znalazł się w wojsku, pamiętam go w stopniu porucznika. I tu wkroczyła polityka. Jakaś grupa oficerów wydała się reżimowi podejrzana i wujek trafił do więzienia na 10 lat. Po gomułkowskiej odwilży wyszedł na wolność, ale ciocia przez ten czas zamieszkała z innym sympatycznym panem, więc się rozwiedli. Wujek natomiast ożenił się wkrótce z kolejną ciocią, tym razem Lusią, i zamieszkał w domu dziadka w Wiśle. A kiedy ja się tam na jakiś czas wprowadziłem, próbował poderwać mi żonę. Nie model?
Dziadek nie jest Żydem
Wróćmy do okresu okupacji. Aby babci i nam zapewnić spokój, dziadek wynajął dom około 25 km od Warszawy, w Józefowie koło Otwocka. Tam dojeżdżaliśmy z mamą i dziadkiem w soboty. Wsiadało się w elektryczny pociąg na Dworcu Wschodnim. „Achtung Achtung! Bahnsteig Vier, Zug nach Otwock“… – wołały megafony.
Józefów był dla mnie atrakcyjny, niedaleko płynęła rzeczka Świder. „Dobra jest woda świdrzana i do picia i do mycia i do mleka dolewania“. W Świdrze sam nauczyłem się pływać, na razie pieskiem.
Nad nami mieszkał sołtys. Pewnego razu sołtysowa dowiedziała się od babci, że dziadek obchodzi jutro urodziny. „Tak, a co to za imię?” – Toeodozjusz. „O, jakie oryginalne!”. Następnego dnia rano dom był otoczony przez pluton niemieckich żołnierzy. Patrol wszedł do naszego mieszkania. Sprawdzali, czy dziadek nie jest Żydem. Gdy okazało się że nie jest, żołnierze odeszli. Potwierdziło się, że sołtys współpracował z Niemcami. Po kilku tygodniach partyzanci zlikwidowali go w mieszkaniu.
„Wyzwolenie”
Powstanie przetrwaliśmy w Józefowie. Pierwszego żołnierza rosyjskiego (wtedy jeszcze nie znaliśmy słowa radzieckiego) otoczyliśmy gromadką i nagabywaliśmy, by wystrzelił z pepeszy. W sąsiednim Michalinie odwiedziliśmy z kolegą „Berlingowców” przygotowujących się do wsparcia powstania. Wiadomo, z jakim skutkiem.
W tym czasie pojawiły się też na niebie amerykańskie samoloty z pomocą dla powstańców. Jeden wielki, widocznie trafiony przez artylerię, spadł na tzw. Górki, piaszczyste wydmy porośnięte już młodym lasem. Ludzie z okolicy chodzili oglądać to miejsce. Wśród szczątków leżały spalone ciała czterech pilotów. Jeden niespalony leżał kilkadziesiąt metrów od wraku. Widocznie wyskoczył w ostatniej chwili i spadochron nie zdążył się otworzyć. Po jakimś czasie, gdy poszedłem tam jeszcze raz, widziałem kwiaty i napis na kawałku blachy z samolotu. Treści nie pamiętam, ale nazwisko jednego z pilotów utkwiło mi w pamięci – Hamilton, i napis po rosyjsku- „Ot wojenoj czasti”.
Potem stacjonował u nas sztab pułku łącznościowców. Oficerowie zajęli nam kilka pokoi. Jedli z nami przy stole, pili też. O realnym socjalizmie jeszcze nic nie wiedzieliśmy.

W ruinach
– Marsiałkoska na Zalebórz! Tak nawoływali woźnice przed dworcem Wschodnim, którzy zastępowali tramwaje. Ale początkowo jedyna możliwość przejścia na drugą stronę Wisły to było przejście po lodzie. Odwiedzaliśmy Warszawę, a właściwie gruzowisko, jadąc najpierw wąskotorówką na Pragę, a potem idąc przez zamarzniętą Wisłę. Wydawało się, że w tych ruinach już życia nie będzie. Ci co uszli z Warszawy, pozajmowali wszystkie wolne „letniaki” (domy letniskowe), obudowując je ocieplającymi warstwami igliwia.
Na jednej z „wycieczek” do stolicy, w gruzach na ulicy Bednarskiej koło Mariensztatu, odkryliśmy z kolegą magazyny granatników rosyjskich. To były takie małe bombki. Do ich miotania służył proch w plasterkach, robiliśmy sobie z niego fajerwerki. Potem podobny magazyn niemiecki znaleźliśmy przy Żelaznej. Wpadłem na pomysł, że można odkręcać bakelitowe zapalniki i wyjmować spłonki i trotyl (silny materiał wybuchowy). Wyglądał jak mydło do golenia. On służył do robienia hałasu na posesji (posesjami nazywano wydzielone zalesione place, gdzie stały domy mieszkalne). Sypało się trochę prochu i ścieżkę z niego stanowiącą lont, układało się spłonkę, trotyl i podpalało. Hałas był duży, ku wściekłości niektórych sąsiadów.
Raz zbudowałem z kilku cegieł i kawałka betonu maleńką budkę-domek i zrobiłem taki mały wybuch. Schowaliśmy się z bratem w odległym o 5 metrów rowie. Huknęło, a ja poczułem, że coś uderzyło mnie w głowę. To był kawałek betonu rzucony wybuchem. Sąsiad, pan Zając z pobliskiego domu, rozdarł się na nas z balkonu na całe gardło. Uciekaliśmy, a ja sięgnąłem ręką w to uderzone miejsce i poczułem, że nie ma tam włosów, jest rana i sfałdowana skóra. Mama przerażona zawiozła mnie na wózku do ośrodka zdrowia. Lekarz zszył ranę i powiedział, że za trzy dni się zgoi. Rzeczywiście, prawie śladu nie było. Tylko do dziś pod skórą można wyczuć fałdę na kości. Na mózgu chyba ich od tego nie przybyło. Po kilku dniach przyszedł do nas smutny pan w cywilu. Powiedział że jest z UB i zabrał mi materiały wybuchowe. Trochę udało mi się ukryć.
To tyle o wojnie, której skutki wpłynęły na całe moje życie. Jesienią zacząłem uczyć się w gimnazjum, na razie na prywatnych kompletach, potem w doraźnie organizowanej szkole. Ojciec wrócił dopiero w 1948 roku z Wielkiej Brytanii, gdzie trafił z Armią Andersa. Od razu był podejrzany, „może szpieg”, bo panowała już PRL.
A życie toczyło się dalej, „już za socjalizmu”, jak napisał Majakowski. Mnie „stuknęło” 13 lat. Sześć lat przygód i opresji. Prawie Odyseja.
Ryszard Kowalewski, Polonika nr 307 marzec-kwiecień 2025 i 308 maj-czerwiec 2025
Ryszard Kowalewski, dziennikarz, autor wielu artykułów i fotoreportaży oraz książki o polskich sportowcach w Austrii, zmarł 21 lutego 2025 r.
Z pismem „Polonika“ współpracował od początku, czyli od 30 lat! Te wspomnienia, które przeczytaliście, to Jego dwa ostatnie teksty.
Ryszard Kowalewski był zapalonym biegaczem, uczestnikiem wielu maratonów w Austrii i w Polsce. Drugim jego wielkim hobby była jazda na rowerze.
Do końca aktywny, zmarł po krótkiej chorobie w wieku 93 lat.
Jego artykuł sprzed kilku miesięcy „W Hajmie jest fajnie“ , w którym opisuje codzienność w jednym z wiedeńskich Häuser zum Leben – „domów do życia“, czyli domów dla seniorów, spotkał się z wielkim oddźwiękiem. Zareagowały tysiące osób z całego świata, dziękując za wzruszającą opowieść, lotne pióro i lotny umysł. Do dzisiaj w mediach społecznościowych pojawiają się komentarze pod tym tekstem, a na adres redakcji przychodzą wciąż e-maile z podziękowaniami.
I my dziękujemy z całego serca za wszystkie te lata, za wspaniałą współpracę, za wielkie serce, za piękne pióro! Dziękujemy, że mogliśmy spotkać na swojej drodze takiego człowieka, który podzielił się z nami i z Wami cząstką swojego talentu, swoich umiejętności obserwowania świata i opisywania go. W jednym z akapitów wspomnianego tekstu „W Hajmie jest fajnie” czytamy:
Każde zniknięcie oznacza, że pokój się zwolnił i pojawi się nowy jego mieszkaniec. Znajduję w mojej skrzynce na listy korespondencję do niejakiej Christy. I to daje mi do zrozumienia, że prędzej czy później ktoś inny będzie znajdował w tej skrzynce listy do mnie…