Gęba na bankiecie

Taki mi się trafił cudny zawód, że ciągle jestem na jakimś wernisażu, odczycie, wykładzie lub na jakiejś prezentacji. A jak wiadomo, każda tego typu impreza kończy się jakimś bankiecikiem, winkiem, kanapeczką z pomidorkiem lub innym ogóreczkiem.

Życie bankietowe jest rewelacyjne, bo i najeść się można, i napić, i porozmawiać, no po prostu same rozkosze podniebienia i intelektu, a nawet trochę więcej. Jednym słowem: żyć, nie umierać! W moim przypadku sytuacja wygląda jednak mniej różowo, niż by się mogło zdawać, i nie do końca mogę pławić się w życiu bankietowym tak jak inni. A wszystkiemu winna gęba, którą niestety mam.

Gębę dostałam dzięki „Polonice" i małemu zdjęciu towarzyszącemu każdemu felietonowi. Takie to zdjęcie mini, malutkie, tyciutkie, a ludziska pamiętają, kojarzą i rozpoznają w najmniej oczekiwanych momentach. Uwielbiam, gdy na różnych polonijnych imprezach ktoś mnie zaczepi i pochwali jakiś artykuł czy felieton, gdy czytelnicy piszą do mnie e-maile i wiadomości na Facebooku, bo to najlepsza nagroda i potwierdzenie, że ktoś czyta te moje fantasmagorie.

Jednak wiele sytuacji bywa totalnie komicznych, wyjętych jak z Monty Pythona. Proszę sobie wyobrazić, że jestem na siłowni i jadę na stacjonarnym rowerze treningowym, spocona jak pijany Rusek w fińskiej saunie, pedałuję zaciekle jak Lance Armstrong po ostrym dopingu, a tu podchodzi do mnie nieznany mi mężczyzna i woła: Pani Madziu! No witam panią, co słychać? A ja sobie myślę, że pod pachami mam dwa wodospady potu, jestem czerwona jak burak i nie znam tego pana. Patrzę na niego, próbuję wygrzebać go z zakamarków pamięci i pytam grzecznie, czy się znamy, a on rubasznie poklepuje mnie po plecach, jak kolegę z wojska, i mówi: „No pewnie, że się znamy, ja panią czytam!". No to fantastycznie, ktoś mnie jednak czyta, uff, szkoda tylko, że dowiaduję się o tym w sytuacji kolarsko-intymnej. Inna historia zdarzyła się w równie gęstych oparach absurdu. W metrze przygląda mi się jakaś starsza pani, zerka spod beretu, kryguje się, odwraca głowę, zerka znowu, a ja powoli czuję się trochę tak, jakby ktoś mnie podrywał. Nagle pani podnosi się, podchodzi do mnie i głosem generalskim, jak na apelu wojskowym, pyta: Pani Marszałkowska? Ja, przestraszona, trzęsącym się głosem odpowiadam: „ Taaaa...", a ona na to, lekko podniesionym głosem, z pretensją mówi: myślałam, że pani jest niższa! No faktycznie, ze zdjęcia w „Polonice" wyziera tylko moja gęba, więc może zacznę też podawać wzrost i wagę? Nie, wagi nie podam, tego od kobiety nie powinno się wymagać, tak samo jak damy nie pyta się o wiek. Ja widocznie damą nie jestem, bo często moja metryka jest powodem do rozmowy. Wyobraźcie sobie Państwo taką sytuację: jestem w Stacji PAN na bardzo ciekawym wykładzie, po którym odbywa się bankiet. Podchodzi do mnie starszy mężczyzna, w ręku dzierży numer „Poloniki" otwarty na moim wywiadzie z zespołem Boys i zerka to na wywiad, to na mnie, to na wywiad, to na mnie. Czuję się lekko zakłopotana, bo nie wiem, czy mnie o coś zapyta, czy nie, czy mogę dalej konsumować moją bankietową kanapeczkę, czy jednak nawiążemy konwersację. Jako że czytelnik jest zawsze ważniejszy niż kanapka z łososiem, zapominam o burczących jelitach i postanawiam ośmielić gentlemana i zachęcić go do rozmowy. Czytał wywiad, zerka na mnie, pewnie ma jakieś pytania. Podchodzę więc, nieśmiało dygam jak pensjonarka, a pan wykrzykuje: „Ha! To jednak pani, pani redaktor!". Tu stuka palcem w moją fotkę i dodaje: „ Prawie bym pani redaktor nie poznał, na tym zdjęciu wygląda pani tak młodo!". Acha, dziękuję ci Photoshopie i grafiku redakcyjny! Teraz ludzie już zawsze będą rozczarowani, widząc moją gębę na żywo, w wersji „taka jest smutna rzeczywistość". Z żalem muszę dodać, że jak się ma gębę (nawet taką po Photoshopie) i ludzie nas rozpoznają, to się nie da bezkarnie pławić w rozkoszach, jakie dają bankiety. Patrzę na innych, jak wkładają do buzi po trzy kanapki na raz, jak zawijają dobra bankietowe w serwetki i upychają po torebkach i kieszeniach, jak spijają wino z niedopitych kieliszków i z zazdrości szlag mnie trafia, że ja tak nie mogę! Ja też bym chętnie zaniosła mężowi do domu trochę pysznego, francuskiego sera z kaparami albo kilka krewetek w sosie koktajlowym, ale jakoś nie wypada, bo mam gębę, która mnie zdradza i potem ktoś powie, że Marszałkowska żarła przy barze jak wygłodniałe stado wilków syberyjskich. Patrzę na te krewetki, jak łypią do mnie jednym okiem, i mówią: „Weź mnie, weź mnie do domu!". Zastanawiam się, jakby tu te krewetki bezpiecznie umieścić w torebce, a już mnie ktoś poklepuje po ramieniu: „Dzień dobry, pani Magdo, co słychać? O czym pani teraz pisze?". Zaczynam grzecznie odpowiadać, że to i tamto, a kątem oka widzę, jak miła, starsza pani dyskretnie zsuwa ze swego talerza krewetki do woreczka, robi supełek i siup! Już krewetki są w torebce! Inna pani w tym samym czasie, z miną świętej Teresy tuż przed ekstazą, ściąga z kanapek plastry szynki, roluje, zawija w serwetkę i buch, do kieszeni! Takim to dobrze, nikt im na ręce i na twarz nie patrzy i mogą do woli korzystać z obfitości każdego bankieciku. A ja stoję grzecznie, nie opycham się niczym tylko stoję z kieliszkiem wina i siorbię powolutku. Nagle słyszę zza pleców dwa głosy: „ Patrz, to Marszałkowska. Czemu ona nic nie je? Pewnie tylko nachlać się przyszła!".

Magdalena Marszałkowska, Polonika nr 221, czerwiec 2013

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…