Moje noce z mężczyznami
Napisałam książkę. Znaczy pierwszą książkę napisałam już ze dwa lata temu, zatytułowałam ją Burzliwe życie tancerki. Rozeszła się ona jak ciepłe bułeczki.
Na promocjach i spotkaniach z licznymi, a kochanymi zwolennikami mojej twórczości – w Warszawie, Paryżu, Lozannie, Nowym Jorku i Wiedniu – moi mili odbiorcy wyrywali ją sobie, jakby była prawdziwym dziełem literackim. Spotkała się z tak miłym przyjęciem czytelników, którzy chcieli jeszcze i jeszcze, że przysiadłam i napisałam drugą.
Jest to zbiór opowiadań, wszystkie oparte są na moich autentycznych przeżyciach, a relacjonują one kilkanaście kolejnych nocy, z których każdą spędziłam sam na sam z innym mężczyzną. Najmłodszy z nich miał czternaście lat, najstarszy był znajomym paryskim kloszardem i chyba miał po siedemdziesiące – dokładnie nie wiadomo, bo nie miał żadnego na to dowodu.
Myślicie pewnie, podobnie jak rzesza polskich dziennikarzy, którzy z niezdrowym blaskiem w oku rzucili się na tę książkę, że relacjonuję w niej jakieś ekscesy erotyczne, opowiadam intymne przeżycia sypialniane, nadziane pikantnymi szczegółami, a może nawet wrzucam jakieś kawałki porno. Nietety, nic z tego!
Zapytacie pewnie: jak to, cała noc spędzona sam na sam z przedstawicielem płci przeciwnej może być „niewinna"? A jak to jest możliwe, pytacie? Ano, nie zdarzyło się wam nigdy przesiedzieć całej nocy z nieznajomym mężczyzną w zepsutej windzie? Albo w poczekalni na dworcu? W lesie, na opuszczonej budowie, w obcym domu, w którym zamek w drzwiach się zaciął? Nie?
Mnie też akurat te historie się nie przydarzyły. Przydarzyły mi się za to inne. Wszystkie były podobne do siebie tylko z jednego powodu – spędzałam je z mężczyznami, z którymi nic mnie nie łączyło. Oprócz tej jednej niewinnej nocy...
Na uroczystej promocji mojej książki w październiku tego roku zjawili się moi wspaniali, a wierni przyjaciele, Jerzy Gruza, Katarzyna Lengren, kilka przyjaciółek jeszcze z ławy szkolnej, jeden ex łabędź z Teatru Wielkiego oraz tłumek anonimowych czytelników, w tym kilku bliżej nieznanych mi, a podejrzanie wyglądających osobników.
Jeden z nich, łysy osiłek, zbliżył się do mnie kołyszącym się krokiem kowboya.
– Cześć, Zosiu, pamiętasz, mam nadzieję, co było między nami w Międzyzdrojach?
– W Międzyzdrojach? Niestety, nie znam tej miejscowości, nigdy tam nie byłam, a na imię mam Krystyna, nie Zosia... – usiłowałam sprostować.
– Wiem, wiem, Zosieńko – dla innych jesteś Krysia, ale przecież wiem dobrze, jak Cię nazywałem. Jak to nie byłaś? A te nasze wspólne wakacje, to małe piwo?
Bezskutecznie usiłowałam udowodnić, że choćby piwo było i duże, to niestety ani z Zosią, ani z Międzyzdrojami nie miałam nigdy nic wspólnego...
Po łysym podeszła do mnie wiotka blondynka.
– Mój mąż opowiedział mi wszystko, on wtedy z panią w Australii... Nie jestem zazdrosna, przecież jeszcze go nie znałam, on jest o tyle ode mnie starszy... – i spojrzała na mnie z triumfem. – Więc rozumiem, pani podobno była kiedyś ładna...
– Nie, nigdy specjalnie ładna nie byłam, nigdy też nie byłam w Australii!
Potem podszedł po autograf jakiś chuderlawy z kozią bródką.
– Podobno ma pani tyle mieszkań w Paryżu, rozumiem, to ci książęta i inni bogacze, obskubywało się ich, prawda ? Dobrze im tak, niech pani dalej żyłuje tych chłopów, niech mają za swoje!
Z tego co wiem, nie miałam szczęścia poznać w życiu ani półksięcia, co do bogaczy – też sprawa jest dyskusyjna. Wszystko, co posiadam, zawdzięczam pracy własnych nóg i trochę też rąk. Ale moja gosposia paryska, która mieszka w tym samym domu co mój ex, spostrzegła, że gdy ostatnio spotkała go na schodach, wyglądał rzeczywiście na takiego jakiegoś obskubanego...
Potęga ludzkiej wyobraźni? I czym wobec tych fantazji są moje opowiadania, w dodatku wszystkie relacjonujące autentyczne przeżycia?
Krystyna Mazurówna, Polonika nr 214, listopad 2012