Polacy - moje hobby

Steffen Möller, fot. Paul van Duke


Przyjechał do Polski prawie 20 lat temu, stał się gwiazdą polskiej telewizji i przyczynił się do rozwoju stosunków niemiecko-polskich jak nikt inny – Steffen Möller. Spotkaliśmy niemieckiego aktora i kabareciarza dzień po jego występie w Rabenhof Theater w Wiedniu.

 

 Zacznijmy od najważniejszego pytania: za kogo będzie Pan trzymał kciuki podczas Mistrzostw Europy w piłce nożnej: za Niemcy czy Polskę?
– W pierwszej połowie gry za Polskę, w drugiej za Niemcy. Muszę przyznać, że jeżeli chodzi o piłkę nożną, to niemal w ogóle się nie zasymilowałem. W wielu sprawach kierujemy się rozumem, tak np. uczyłem się polskiego, znam polskie wiersze dla dzieci, śpiewam polskie piosenki. W przypadku piłki nożnej jednak ujawnia się kindersztuba. Jako dziecko spałem w pościeli o barwach klubu Bayern Monachium. Takie rzeczy pamięta się przez całe życie, nigdy się nie zmieniają. Dlatego najpóźniej od 85. minuty gry trzymam kciuki za Niemcy. Dotyczy to również kiełbas: wciąż uważam kiełbasy z Wuppertalu, skąd pochodzę, za lepsze od polskich. I to była wypowiedź najbardziej prowokacyjna z całego wywiadu, gorzej nie będzie.

Wczoraj podczas występu mogliśmy się przekonać o tym, że Pan biegle mówi po polsku. Czy pamięta Pan swoje najśmieszniejsze pomyłki czy błędy językowe?
– Już od dłuższego czasu nie popełniłem błędów, które by u moich rozmówców wywołały śmiech. Pamiętam jednak sytuację z czasów, gdy pracowałem jako nauczyciel, która dla moich uczniów na pewno była śmieszna. Uczeń, Anton miał na imię, rzucił we mnie kredą. Chciałem go wysłać za drzwi i powiedziałem: „Idź przed drzwi!". Anton podszedł do drzwi, stanął przed nimi i powiedział, że już stoi przed drzwiami. Dziś oczywiście wiem, że poprawna wersja brzmiałaby: „Idź za drzwi!". Jednak wtedy przez ten błąd oczywiście straciłem u uczniów autorytet.

fot. Paul van Duke


A propos języków obcych: jak Pan sobie radzi z wiedeńskim akcentem?
– Uwielbiam wiedeński akcent! Na ogół lubię to, co inne, to, do czego nie jestem przyzwyczajony i lubię żyć w diasporze. Dlatego podoba mi się, gdy ktoś mówi inaczej ode mnie. Parę dni temu jechałem pociągiem z Monachium do Salzburga i konduktor powiedział nam, że na następnym dworcu musimy się przesiąść na „Ersatzgarnitur". Brat i ja śmialiśmy się do rozpuku, tak śmieszne to dla nas brzmiało. Ogólnie sądzę, że niemiecki mówiony w Austrii jest dużo mniej „zbiurokratyzowany" i mniej techniczny niż nasza wersja – wydaje się serdeczniejszy. Lubię serdeczną atmosferę, którą się wyczuwa w Wiedniu.

Myśli Pan, że w Austrii czy Niemczech mógłby Pan odnieść taki sam sukces jak w Polsce?
– Nigdy. Wprawdzie już w młodości grałem w szkolnym kabarecie, jednak wtedy temat był oczywisty – nauczyciele. W momencie ukończenia szkoły temat zdezaktualizował się. Po siedmiu latach pobytu w Polsce zauważyłem, że narodził się w mojej głowie nowy temat, który nadawałyby się na kabaret, a mianowicie Polacy. Trudno mi sobie wyobrazić, że mógłbym poświęcić swoje przedstawienia innemu tematowi niż Polak. Jeżeli nie wpadłbym na ten właśnie temat, nie chciałbym więcej pracować w kabarecie. Nie byłbym zainteresowany np. uczynieniem tylko z Niemców i ich kultury motywu moich przedstawień.

Gdzie jest największe grono Pana fanów? W Polsce czy pośród niemieckiej lub austriackiej Polonii? I na czym, Pana zdaniem, polegają różnice między tymi dwiema grupami?
– Serialowi M jak Miłość zawdzięczam oczywiście ogromną popularność w Polsce. Przedstawiciele Polonii interesują się mną przede wszystkim ze względu na moją znajomość języka polskiego, wokół czego nie było w Polsce takiego szumu. I to jest oczywiście zrozumiałe. W polskiej telewizji każdy mówi po polsku, dlaczego ja miałbym tego nie robić. Moim zdaniem Polacy za granicą są bardziej wyczuleni na mój sposób myślenia oraz żarty. Wiedzą oni bowiem z własnego doświadczenia, jak to jest być obcokrajowcem i np. „zmagać się" z językiem. Od około trzech lat występuję przeważnie przed przedstawicielami Polonii w Niemczech i Austrii i uważam ich za idealną publiczność. W mojej najnowszej książce nazywam ich Betweener. To oni właśnie łączą dwie kultury i dzięki temu rozumieją nawet najdrobniejsze szczegóły moich wystąpień. Kiedy np. deklamuję po niemiecku wiersz dla dzieci Lokomotywa, Polacy mieszkający za granicą mówią go w myślach po polsku. Ta podwójna płaszczyzna pojawia się tylko wtedy, gdy występuję przed przedstawicielami Polonii.

Jaka jest reakcja Polaków, czy też Niemców i Austriaków, na Pana występy?
– Wczorajszy występ w Wiedniu był jednym z najpiękniejszych. Publiczność wyłapała najdrobniejsze niuanse mojego programu i była naprawdę wspaniała. Kiedy występuję w Niemczech, nikt nie śmieje się tak serdecznie. Niemcy odbierają moje programy bardziej jako zajęcia z kulturoznawstwa. Po występach często jestem pytany o to, gdzie można zapisać się na kurs języka polskiego, wielu osobom udzielam rad odnośnie książek itp. Uważam, że mój wczorajszy występ tutaj, w Austrii, był szczególnie interesujący. Niemiec żyjący w Polsce występuje przed austriacką publicznością, co stwarza ciekawe pole napięcia. Wszyscy wiedzą, że Niemcy i Austriacy nieszczególnie się lubią. A ponieważ dla przeciętnego Polaka Niemcy i Austriacy niczym się nie różnią, wrzuca się ich do jednej beczki, co moim zdaniem jest niezwykle zabawne.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że ma wrażenie, iż jako obcokrajowiec osiągnął Pan już w Polsce wszystko. Co dalej? Zamierza Pan zostać w Polsce czy kontynuować swoją podróż?
– Kilkakrotnie próbowałem ostatecznie wyjechać z Polski, byłem przez jakiś czas w Rosji, we Włoszech i w Anglii. Moje próby nigdy się jednak nie powiodły i zawsze wracałem do Polski. Zastanawiam się, czy Austria nie stanowiłaby dobrej alternatywy. Wiedeń jako ogniwo łączące Wschód z Zachodem – stereotyp zgodny z prawdą. W Niemczech żaden dyrektor teatru nie spędziłby ze mną połowy wieczoru w garderobie, tak jak to zrobił wczoraj dyrektor Rabenhof Theater. W Polsce natomiast jest to również możliwe.

Student teologii zostaje kabareciarzem, Niemiec wyjeżdża do Polski – można śmiało powiedzieć, że Pana biografia to czysta ironia. Czy często Pan to słyszy?
– W zasadzie nie słyszę tego często, bo wiele osób nawet nie wie, że studiowałem teologię. Ja bardzo lubię ten kontrast. Ironia wydaje się zresztą słowem kluczowym w odniesieniu do emigracji. Będąc emigrantem, trzeba wykazać się dużą dozą autoironii. Ostatecznie w nowym kraju zaczynamy jak małe dzieci, uczymy się wszystkiego od nowa. Ja także, gdy wyjechałem do Polski, musiałem zapomnieć o moim tytule magistra i wykształceniu, bo tam byłem na początku przede wszystkim obcokrajowcem, a więc znów dzieckiem. Dlatego uważam, że emigracja to również pewnego rodzaju wspaniała kuracja odmładzająca.

Co dalej?
– Na ten rok mam zaplanowanych jeszcze około 50 występów, przede wszystkim w Niemczech. Od czasu do czasu wystąpię również w Polsce. W minioną sobotę poprowadziłem np. polsko-niemiecki bal w Warszawie, na który przyszło 500 gości. Kto wie, może wkrótce pojawi się znów jakiś temat na nową książkę. Pewnego dnia na pewno zbierze się wystarczająco dużo materiału na kolejną książkę o moim odwiecznym hobby – czyli Polakach.

Rozmawiał Armin Innerhofer

Polonika nr 209, wrzesień 2012

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…