Fascynacje
Monika Muskała - tłumaczka literatury niemieckojęzycznej, dramatopisarka. Od 1993 r. mieszka w Austrii. Jest Laureatką tegorocznej Nagrody im. Karla Dedeciusa, przyznawanej tłumaczom polsko- i niemieckojęzycznej literatury.
Przełożyła ok. 40 dzieł, od klasyki po literaturę współczesną, od Friedricha Schillera po Elfriede Jelinek, Thomasa Bernharda, Wernera Schwaba, Petera Turriniego, Ursa Widmera i Heinera Muellera.
Skąd wziął się pomysł na studia germanistyczne?
– Chodziłam do liceum w ponurych latach osiemdziesiątych. W każdej księgarni można było dostać Dzieła Wszystkie Lenina. Na inne książki trzeba było polować. Upolowałam kiedyś Pisma filozoficzne Novalisa. Pamiętam turkusową okładkę.
Novalis? Wczesnoromantyczny mistyk niemiecki?!
– Miałam 17 lat. Rzuciłam się na tę książkę, ale niewiele rozumiałam. Może dlatego tak mnie zafascynował. A jeszcze bardziej jego biografia, romantyczna miłość i śmierć. 22-letni Novalis zaręczył się z niespełna 13-letnią Sophie, która niestety, dwa lata później zmarła na gruźlicę. Novalis opłakiwał ją w wierszach, obiecał, że pójdzie za nią. Zmarł w wieku 28 lat, też na gruźlicę. Zaczęłam wtedy pisać sztukę o Novalisie. Byłam pod wrażeniem Kartoteki Różewicza, lektury szkolnej, więc i u mnie Novalis leżał na łóżku, a przez pokój przewijały się różne postaci z jego życia.
Zachwycałaś się więc niezrozumiałymi wtedy dla ciebie rozważaniami niemieckiego poety w polskim przekładzie i postanowiłaś nauczyć się tego języka, żeby czytać je w oryginale?
– Przede wszystkim chciałam sama pisać, byłam głodna tekstów. Pisałam wiersze, a w liceum mieliśmy do czynienia tylko z klasyką, od Kochanowskiego do Staffa. W tym czasie wpadła mi w ręce antologia poezji niemieckojęzycznej XX wieku: wiersze Ernsta Jandla, poezja awangardowa, graficzna, wiersze dadaistów. Nagle zobaczyłam, jak można eksperymentować z językiem, z formą. To było wspaniałe!
Kiedy zaczęłaś próbować własnych sił jako tłumaczka?
– Od początku studiów. Tłumaczyłam wiersze, żeby je lepiej zrozumieć, próbowałam wydestylować po polsku to, co poeta wydobył z języka po niemiecku. Tłumaczyłam dla siebie Eichendorffa, Rilkego, Ingeborg Bachmann. To były próby zbliżenia się do ich poezji, zinterpretowania jej. Tłumaczenie jest przecież zawsze interpretacją.
Czy częściej tłumaczysz na zamówienie wydawnictwa, czy sama proponujesz?
– Zlecenia się zdarzają, ale w większości to są moje wybory. Jednym z pierwszych moich tłumaczeń były Prezydentki Wernera Schwaba. Zobaczyłam tę sztukę w Burgtheater w 1994 roku, a mieszkałam już wtedy w Wiedniu...A jak się tu znalazłaś?
– Przyjechałam w 1993 roku na stypendium im. Franza Werfla, by napisać doktorat na temat austriackiego pisarza Gerharda Rotha. Ale ostatecznie rzuciłam uniwersytet, bo zakochałam się i wyszłam za mąż za austriackiego fotografa i filmowca Andreasa Horvatha.
Potem poproszę, żebyś opowiedziała o waszych wspólnych projektach.
– Wspomniana sztuka Schwaba mnie zachwyciła. To był prawdziwy nokaut. Nie wiedziałam, że można tak pisać. Schwab wymyślił własny język: Schwabdeutsch. Poskładał go ze zużytych formułek, połamanych przysłów, komicznie poprzekręcanych idiomów, zlepów. Miałam niewielkie doświadczenie, rzuciłam się na głęboką wodę. Ten tekst mnie rozśmieszał i przerażał. Tytułowe Prezydentki, austriackie dozorczynie, są koszmarne, ale też wzbudzają czułość. Próbowałam zainteresować tą sztuką polskie teatry – bezskutecznie. Nikt nie chciał wystawić tego bluźnierczego tekstu (z postacią polskiego rzeźnika, Karla Wottili). Straciłam nadzieję. Trzy lata później zgłosił się do mnie reżyser Tomasz Dutkiewicz. Okazało się, że od dwóch lat proponował Prezydentki teatrom. Udało się w Olsztynie: zgodził się tam wyreżyserować Czekając na Godota Becketta, w zamian za możliwość wyreżyserowania za darmo Prezydentek.
Tymczasem aktorki dostawszy role zdzwoniły się i oznajmiły wspólnie reżyserowi, że takiego koszmarnego tekstu nie będą grały. Dutkiewicz powiedział: nie będę z wami dyskutował, przyjdźcie na próbę czytaną. Dopiero jak zaczęły czytać na głos, złapały to, co im umknęło w milczącej lekturze. Po paru próbach same „mówiły Schwabem”.
Potem ruszyła lawina realizacji Prezydentek w Polsce. W sumie było ich chyba 12, w tym ta słynna w reżyserii Krystiana Lupy we Wrocławiu.
Co było twoim pierwszym tłumaczeniem, które ukazało się w druku?
– Zaczęłam od literatury faktu. Przetłumaczyłam dziennik geja, którego przyjaciel zachorował na AIDS. Przekwitający mak publikował w odcinkach niemiecki „Stern”, potem w 1987 roku wydał go Fischer Verlag. AIDS to był wtedy gorący temat. Moje tłumaczenie ukazało się w Wydawnictwie Dolnośląskim w 1990 roku. Byłam dumna, gdy ówczesne pismo LGBT „Inaczej” pozytywnie zrecenzowało mój translatorski debiut.
Czyli będziesz miała w przyszłym roku swój jubileusz!
– Kiedy w maju otrzymałam nagrodę Dedeciusa, pomyślałam, że przypadło to idealnie na 30-lecie mojej pracy. Bo tłumaczyłam Przekwitający mak w 1989 roku, pod koniec studiów.
Czy nagroda im. Karla Dedeciusa jest najważniejszą z tych, które dostałaś?
– Dla tłumacza niemiecko-polskiego to na pewno najważniejsze wyróżnienie. Wcześniej byłam dwukrotnie nominowana do nagrody im. Boya-Żeleńskiego, przyznawanej co dwa lata na festiwalu „Odnalezione w tłumaczeniu”. Najpierw za tłumaczenia opowiadań Thomasa Bernharda Tak i Wyjadacze, a w tym roku za Rechnitz (tłum. Anioł Zagłady) Elfriede Jelinek. Otrzymałam nagrodę literacką JULIUSZ i nagrodę im. Andrzeja Siemka „Literatury na Świecie” za swoją książkę eseistyczną, byłam za nią też nominowana do nagrody literackiej NIKE i GDYNIA.
Nagrodę Dedeciusa natomiast przyznaje się za całokształt pracy translatorskiej. Nie jest to tylko laur za przekład, ale również za budowanie porozumienia między Polakami a Niemcami – w szerszym znaczeniu, bo chodzi o kulturę niemieckojęzyczną. Jak wiesz, bardzo dużo pisałam o literaturze austriackiej, o tutejszym teatrze, recenzowałam, przeprowadzałam wywiady...
Ale głównie się uważasz za tłumaczkę?
– Patrząc na mój dorobek powinnam pewnie powiedzieć, że tak, choć ważne są dla mnie też sztuki teatralne, które napisałam z moją siostrą Gabrysią. Nie lubię się definiować, zamykać w jakieś szufladce z napisem: dramatopisarka czy tłumaczka. To strasznie zniewalające. Moja książka eseistyczna Między Placem Bohaterów a Rechnitz ukazała się w niszowej serii teatralnej wydawnictwa HaArt, tymczasem zdobyła nominacje, nagrody i znacznie więcej czytelników, niż się wydawnictwo spodziewało, nie mówiąc o mnie samej. Ale nie ogłoszę się teraz eseistką i nie zasiądę z tego powodu do następnego eseju. Chyba że znów trafię na jakiś ważny temat, który tej formy będzie wymagał.
W tytule książki połączyłaś dwie sztuki: Heldenplatz Thomasa Bernharda i Rechnitz Elfriede Jelinek. Dwoje tłumaczonych przez Ciebie autorów austriackich posługujących się specyficznym, trudnym językiem. Wydaje mi się, że Jelinek jest piekielnie trudna, ale nie wiem, czy sarkazm Bernharda nie jest jeszcze trudniejszy.
– Bernhard to moja miłość. Kupuję go z całym jego sarkazmem. To niesłychanie głęboka proza, przenikliwa, bezwzględna. Bernhard bywa czasem kabotyński, ale nie oszczędza sam siebie. Przetłumaczyłam najpierw cztery sztuki, a potem trzy prozy: Wycinkę, Tak i Wyjadaczy.
Uwielbiam jego obsesyjny sposób opowiadania, długie zdania, wciągające niczym wir. Na tym też polega m.in. trudność tłumaczenia Bernharda: zdania szkatułkowe, złożone, z melodią, oddechem, powtórzeniami. Początek opowiadania Tak to zdanie na dwie i pół strony. Siedziałam nad nim tygodniami, ciągle coś zmieniałam, wracałam do niego praktycznie aż do ostatniej korekty. Na jedno zdanie poświęciłam tyle czasu, co na umiarkowanie trudną sztukę teatralną. Ale Bernhard fascynuje, wciąga, trzeba się temu poddać.
Jak w transie?
– Coś w tym sensie. Podtytuł Wycinki to w niemieckim oryginale Erregung. Można by to przetłumaczyć jako „wzburzenie”, ale ja użyłam słowa „ekscytacja”. Bernhard sam się nakręca, demaskując artystycznych wiedeńskich snobów. Podczas tłumaczenia musiałam wprowadzić się w stan podobnej ekscytacji, by wywijać złośliwościami, dokonując za autorem bezwzględnej środowiskowej egzekucji, łączyć upiorność z szaleńczym poczuciem humoru. W ogóle praca tłumacza wymaga wielkiego oddania. Na tym się nie da zarobić. Trzeba to kochać. Ja od dzieciństwa lubię wchodzić między słowa, zamieszkiwać w nich, pozwalam im zamieszkiwać we mnie.
Opowiedz proszę o twojej wspólnej pracy dramaturgicznej z siostrą.
– Zaczęłyśmy z Gabrysią pisać przez przypadek. Nasza babcia zachorowała na alzheimera i monologowała godzinami. To był teatr absurdu. Notowałyśmy z Gabrysią jej monologi, dziwne, zniekształcone myśli, powiedzenia. Zainspirowało nas to do napisania monodramu pod tytułem Podróż do Buenos Aires, po raz pierwszy wystawionego w 2001 roku w łódzkim teatrze im. Jaracza. Podpisałyśmy się pseudonimem Amanita Muskaria. Rolę starej kobiety, która traci pamięć, zagrała Gabrysia (wtedy 32-letnia). To spektakl o niepamięci, utracie siebie, swojej biografii, tożsamości. To historia rozpadu, który dokonuje się też w formie i w języku. Słowo „alzheimer” w ogóle tam nie pada.
Ponieważ dobrze wam się pracowało razem, napisałyście kolejną sztukę Daily Soup, która okazała się spektakularnym sukcesem!
– Tak! Z pewnością przyczyniła się do tego znakomita obsada z Danutą Szaflarską i Januszem Gajosem. Ta sztuka, zresztą też o pamięci i wypieraniu, grana była przy pełnej widowni w Teatrze Narodowym w Warszawie przez osiem lat i zeszła z afisza na rok przed śmiercią Danuty Szaflarskiej. Istnieje też rejestracja telewizyjna. Teatr Telewizji na Żywo zgromadził tego wieczoru przed ekranami ponad milion widzów!
Kolejna sztuka, Cicha noc, została zrealizowana jako spektakl telewizyjny w Teatrotece. A w 2017 roku zostałyśmy zaproszone z Gabrysią do zrealizowania projektu o Nowej Hucie. Tożsamość WILa powstała na podstawie improwizacji aktorów, badań terenowych, wspomnień i rozmów o Nowej Hucie z mieszkańcami tej dzielnicy Krakowa. To także sztuka o pamięci. Tym razem pamięci miejsca. Głównym bohaterem/przewodnikiem jest pomnik Lenina, który stał tu w latach 1973–1989, a potem został zakupiony przez milionera ze Szwecji do parku rozrywki pod Sztokholmem. Postanowiłyśmy to truchło historii ożywić. Pomnik wraca do Nowej Huty, ale wraca bez pamięci i próbuje zrekonstruować, co się z Hutą i jej mieszkańcami stało.Obiecałaś też na wstępie, że opowiesz o projektach zrealizowanych z twoim mężem Andreasem!
– Andreas jest fotografem i filmowcem. Praca z nim była zawsze przygodą. W 1995 roku wyruszyliśmy na kilka miesięcy do Wschodniej Syberii, do Jakucji. Wydaliśmy album z czarno-białymi zdjęciami i moimi mikroesejami. Potem wielokrotnie podróżowaliśmy po Stanach, głównie po Środkowym Zachodzie USA. Powstał film Andreasa „This ain’t no Heartland” i kolejny album zdjęciowy „Heartlands” z moim esejem.
Robiliście też razem filmy dokumentalne...
– Zaczęło się od spotkania z bohaterem filmu Kieślowskiego Z punktu widzenia nocnego portiera z 1977 roku. Odszukaliśmy tego portiera i zrobiliśmy o nim film. U Kieślowskiego ten człowiek zachwalał dyscyplinę i kontrolę, która była jego pasją. Sprawdzał, czy pracownice fabryki nie wynoszą torebek foliowych, w które pakowało się kurczaki. To był cenny towar w PRL, można go było na lewo spieniężyć. Chodził do parku, sprawdzał, czy młodzież nie ma za długich włosów, za szerokich spodni dołem, czy nie pije alkoholu. Kontrolował wędkarzy. Należał do ORMO. My spotkaliśmy go w 2005 roku i zapytaliśmy, jak odnajduje się w warunkach wolności i demokracji. Był człowiekiem dość zagubionym, nierozumiejącym nowej rzeczywistości. Nasz film Z punktu widzenia emerytowanego nocnego portiera zdobył Kryształowy Glob w Karlovych Varach.
W 2009 roku nakręciliśmy dokument o tradycyjnym sądzie nad Judaszem, dokonywanym w Wielki Piątek w Pruchniku. Byłam współreżyserką i drugim operatorem. Andreas zawsze chwalił moje zdjęcia, uważał, że dobrze kadruję.
Jesteś też współreżyserką dokumentu Arab Attraction.
– W 2010 roku zrealizowaliśmy wspólnie duży dokument o austriackiej feministce Barbarze Wally, która, przeszedłszy na emeryturę, podczas wycieczki do Jemenu poznała prostego kierowcę, zakochała się i została jego drugą żoną. Trudno sobie wyobrazić większy kontrast do jej poprzedniego życia: lewicująca feministka i ateistka modli się teraz do Allaha i chodzi w chustce na głowie. Podczas zdjęć byłam zdana tylko na siebie, gdyż Andreas nie mógł filmować Barbary w jej prywatności w Jemenie. Wyruszył z jej mężem w podróż po kraju, a ja mieszkałam u niej przez ponad dwa tygodnie. To okazało się zaletą filmu, bo automatycznie pojawił się wątek dwóch kobiet z obcej kultury, które próbują żyć w arabskim świecie. Ja też musiałam przecież nosić obszerne długie tuniki i coś na głowie, ciągle czułam na sobie karcące spojrzenia innych, głównie kobiet. Kobiety tam się bardzo pilnują nawzajem. Młode dziewczyny zwracały mi uwagę, że mi kosmyk wyszedł spod chustki... Po pewnym czasie otoczenie zaczęło działać na mnie opresyjnie. Ale dzięki temu lepiej rozumiałam Barbarę, niż gdybym codziennie dojeżdżała na zdjęcia z klimatyzowanego hotelu.
Ten film miał premierę w Amsterdamie podczas słynnego festiwalu filmów dokumentalnych IDFA, a potem pojawiał się wielokrotnie na festiwalach na całym świecie.
Nad czym obecnie pracujesz? Albo: do czego się przymierzasz?
– Teraz piszę powieść, będzie to road-novel z podróżą po Środkowym Zachodzie USA w tle. Jestem na finiszu, w najbliższych tygodniach muszę ją definitywnie skończyć!
Rozmawia Dorota Krzywicka-Kaindel, Polonika nr 273, lipiec/sierpień 2019