Niebo nad Wiedniem

1 kwietnia 1982 roku w samo południe wyruszył z Polski samolot AN-2, niewielki, kilkunastoosobowy dwupłatowiec, z trzema pilotami wojskowymi na pokładzie, ich rodzinami i uprowadzonym mechanikiem pokładowym. Dwie godziny później maszyna zaczęła krążyć nad Opernring w Wiedniu...

Krzysztof Wasielewski to żołnierz zawodowy, pilot 13 pułku transportowego, sympatyk Solidarności. Myśl o ucieczce z Polski nie dawała mu spokoju od dłuższego czasu, a nasiliła się po wprowadzeniu stanu wojennego. Żonę Wasilewskiego, która wyjechała w listopadzie 1981 roku na kilka tygodni do Stanów Zjednoczonych, sytuacja w Polsce zmusiła do pozostania w Ameryce. Postanowili wtedy, że Wasilewski dołączy do niej z córką.
Według pierwszego planu chciał sam uciec z dzieckiem. Było to kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego. Warunki pogodowe jednak udaremniły te plany. Z perspektywy czasu mężczyzna przyznaje, że dobrze się stało. Ryzyko było zbyt wielkie. Postanowił poczekać i znaleźć zaufanych współtowarzyszy ucieczki...

O doborze ekipy przesądziły wymogi techniczne. Bardziej realne wydawało się uprowadzenie samolotu przez pełną ekipę, czyli dwóch pilotów i mechanika. O ile namówienie kolegi, wojskowego pilota Andrzeja Malca, którego znał jeszcze z lat szkolnych, nie nastręczyło trudności, o tyle sprawa z mechanikiem nieco się komplikowała. - To była inna generacja. My byliśmy młodzi, oni starsi, wszyscy w partii - wyjaśniał Wasilewski po latach. Dlatego właśnie powstał pomysł, aby mechanika uprowadzić. Potrzebny był więc ktoś jeszcze w zapasie, aby w razie problemów na pokładzie można było zapanować nad sytuacją. Tak pojawił się trzeci członek załogi, również pilot, a zarazem szkolny kolega, Jerzy Czerwiński.
W momencie, gdy trzyosobowa załoga miała już zgrany plan, pojawiły się kolejne wątpliwości. Fakt, iż żona Wasilewskiego była w Stanach Zjednoczonych mogło oznaczać, że był on pod ścisłą obserwacją służb specjalnych. Za namową kolegów Wasilewski postanowił więc pokrzyżować plany wywiadowcom i sam zgłosić się do nich.
Reakcja służb była nieco inna aniżeli oczekiwał Wasilewski. Zaczęły się przesłuchiwania i różne metody nacisku, aby mężczyzna podpisał list oskarżający osoby związane z Kościołem o pomoc w ucieczce żony za granicę. Wasilewski został też odsunięty od latania i za karę przeniesiony do kancelarii, w której przetrzymywano ściśle tajne dokumenty jednostki. Sam pilot nie jest w stanie zrozumieć tego posunięcia. Tym bardziej, że umieszczenie go w takim miejscu niespodziewanie pomogło w opracowaniu ostatecznego planu ucieczki: w końcu miał nieograniczony dostęp do dokumentów przedstawiających np. rozlokowanie lotnisk czy radarów.
Tak nieoczekiwany prezent od służb spadł Wasilewskiemu jak z nieba. Mógł bez przeszkód poznać szczegółowy rozkład planu lotów uczestniczących w ucieczce kolegów, a tym samym zsynchronizować ich służbę. Koledzy Wasilewskiego latali wówczas ze spadochroniarzami z wojsk desantowych.
Godzina zero
Pamiętnego dnia, czyli 1 kwietnia 1982 roku dwaj lotnicy, Czerwiński i Malec, zrzucili spadochroniarzy i w planowanym czasie wylądowali na lotnisku. Następnej grupie skoczków wyjaśnili, że muszą odbyć własny lot. Do wieży kontrolnej przesłali zaś informację, że zgodnie z planem lecą z kolejnymi skoczkami…
Samolot AN-2 wzbił się w niebo. Po pięciu minutach wylądował na łące za Czernichowem. Lot ten był ściśle kontrolowany przez dwa samochody osobowe. Jeden prowadził Wasilewski, drugi żona jednego z pilotów. Akcja przesiadki do samolotu trwała kilka minut. Po chwili Wasilewski siedział już w fotelu nawigatora, Andrzej Malec był pilotem. Z tyłu Czerwiński pilnował mechanika, z nimi siedziały też żony i dzieci.
Samolot wzbił się ponownie. Już na początu akcji czekały ich problemy. Źle została wyliczona wysokość i maszyna zamiast wzbić się ponad wierzchołkami drzew uderzyła w nie, kosząc konary. Uszkodzone zostały skrzydła, śmigło, zbiorniki z paliwem...
Chyba tylko niezwykłemu szczęściu zawdzięczają fakt, że samolot się nie rozbił. Wasilewski jest pewien, że zadziałały siły wyższe. Miał ze sobą obrazek Matki Boskiej z Częstochowy.
Przez ten wypadek musieli całkowicie zmienić plany. Wcześniej chcieli zrobić kolejne lądowanie w okolicach Bielska - Białej. Tam mieli wysadzić porwanego mechanika. Jednak teraz nie było to już możliwe. Z uszkodzonym podwoziem nie wystartowaliby po raz kolejny. Mechanik musiał z nimi zostać. Jak wspomina Wasilewski, na pokładzie dochodziło w związku z tym do ostrych spięć, ale jak zapewnia, nie użyli przemocy wobec uprowadzonego mężczyzny.
W uszkodzonym samolocie lecieli nad Czechosłowacją na wysokości 50-70 metrów. Na takim pułapie powinni być widoczni na radarach. Okazało się, że farba maskująca, którą pokryty był ich samolot, w pełni zdawała swoje zadanie. Chwile grozy przeżyli, przelatując w Czechosłowacji nad jednostką wojskową. Jak wspomina Wasilewski, momentami przelatywali kilka metrów nad opancerzonymi transportami…
W końcu dotarli do Austrii. Tu kolejne zaskoczenie. Po pierwszej linii wież strażniczych, gdzie spodziewali się rzeki, zastali pas zaoranej ziemi i kolejny płot z wieżami, na których byli gotowi do strzału strażnicy. Piloci początkowo chcieli przelecieć między wieżami, jednak istniała obawa, że żołnierze nie cofną się przed strzałem. W ostatniej chwili Andrzej, który pilotował od początku maszynę, zdecydował się lecieć wprost na wieżę! - Nie mam słów uznania dla niego i dla jego sztuki latania. Samolot był mało aerodynamiczny, a on wyciągnął z niego co się dało. I gdy zobaczył ten ostatni element żelaznej kurtyny, to potrafił jeszcze tak, powiedziałbym jak spod Samosierry, jak spod Monte Cassino... Szarża była ułańsko-wojskowo-lotnicza. Widziałem przerażone oczy strażnika na tej wieży! – wspomina Wasilewski.

Lot nad Operą
Polacy znaleźli się wreszcie nad terytorium Austrii. Początkowo plan zakładał dalszy lot, aż do Bad Tolz, bazy amerykańskiej pod Monachium. Jednak Malec chciał lądować jak najszybciej. Z dwóch powodów. Jednym był uszkodzony samolot, który groził w każdej chwili katastrofą, z drugiej strony istniała też obawa, że lądując w amerykańskiej bazie NATO, wywołają zbyt wielką aferę polityczną. Koniec podróży w neutralnym miejscu, jakim była Austria, wydawał się bardziej rozsądny.
Wasilewski próbował nawiązać łączność z wojskowym lotniskiem, które mijali. Jednak nie udało się. Polacy nie chcieli dalej ryzykować, zwłaszcza że nie byli pewni reakcji wojskowych. Samolot wyruszył nad Wiedeń. –Austriacy następnego dnia w gazetach napisali, że ich helikoptery nas przechwyciły, a tak w ogóle nie było. Wręcz odwrotnie. Nie mogli nas znaleźć na radarach. Byliśmy już wtedy na wysokości jakichś 300 metrów - relacjonuje Krzysztof Wasilewski.
AN-2 z Polakami na pokładzie znalazł się około drugiej po południu nad centrum Wiednia. Wasilewski, miłośnik opery, wybrał sobie jej gmach jako punkt orientacyjny. Krążyli więc nad Operą przy Ringu i nawiązywali kontakt z wieżą lotniska w Schwechat.
Zaczęły się negocjacje z Austriakami. Wasilewski domagał się obecności na lotnisku przedstawicieli amerykańskiej ambasady. Tłumaczył, że chcą lecieć do Ameryki, a w Wiedniu muszą dokonać międzylądowania, ponieważ nie mają paliwa. Austriacy nie mieli zamiaru pertraktować. W końcu zaczęli zapewniać, że przedstawiciele amerykańskiej placówki są już na miejscu. Chciaż piloci wiedzieli, że to tylko podstęp mający zmusić ich do lądowania, w końcu zdecydowali się na ten manewr. Zwyciężyły kwestie bezpieczeństwa.
Kiedy tylko samolot zatrzymał się na płycie lotniska Schwechat, do kabiny wdarła się jednostka specjalna. Wszyscy zostali obezwładnieni. Mechanik, Andrzej Malec i Jerzy Czerwiński byli w mundurach wojskowych, Krzysztof Wasilewski był po cywilnemu. On został odseparowany wraz z małżonkami pilotów i dziećmi.

Wolność i żal
Przesłuchania Polaków trwały wiele godzin. Dochodziło do dramatycznych scen. Porwany mechanik chciał natychmiast wracać do Polski. Przyjechali nawet pracownicy polskiej ambasady, aby go odebrać. Jerzy i Andrzej byli bliskimi znajomymi porwanego. Nie chcąc mu robić niezasłużonych problemów, zaczęli pogrążać siebie w zeznaniach. Przyznali, że uprowadzili go z bronią w ręku, Czerwiński stwierdził nawet, że przykładał mężczyźnie broń do głowy. Za taki czyn groziło mu co najmniej cztery lata więzienia. Sam Wasilewski zapewnia, że w rzeczywistości taka sytuacja nie miała miejsca. Sprawę dalszych losów obu pilotów skomplikował jeszcze jeden fakt, gdy okazało się, że za namową polskiej tłumaczki, prawdopodobnie pracownicy SB, mężczyźni podpisali rezygnację z występowania z wolnej stopy. Od tej pory sprawa ich uwolnienia stała się wyjątkowo trudna.
Wasilewski, od początku odseparowany od kolegów, był traktowany jako cywil. Wobec niego zastosowano coś w rodzaju aresztu domowego. Pierwszą noc spędził w Traiskirchen, później przebywał w Kirchof. Dwa tygodnie później z pomocą Amerykanów uciekł z Austrii. Do dziś nie chce wyjawić, jak do tego doszło.
Faktem jest, że Jerzy i Andrzej poczuli się zupełnie opuszczeni. Wasilewski był już w Stanach Zjednoczonych, oni nadal siedzieli w austriackim areszcie. - Że ja ich zostawiłem, to pierwsza sprawa. Ponadto konsulat polski strasznie im dokuczał, zrobili pokazową sprawę sądową. Było to dosyć przykre. Ja nie mogłem wrócić do Austrii, bo musiałbym z nimi usiąść na ławie oskarżonych. Oskarżenie mnie jako organizatora lotu byłoby proste: byłem tym, który naruszył przestrzeń powietrzną bez zezwolenia, więc "naraziłem życie i zdrowie wszystkich tych, którzy latali wtedy nad tym lotniskiem" - wyjaśnia Wasilewski. Jak zapewnia, od początku starał się wydostać przyjaciół z Austrii. Kiedy w czerwcu przyleciał do Ameryki, rozpoczął kampanię w prasie polonijnej oraz angażując Polish American Congress. Szczęśliwym trafem ówczesny burmistrz Nowego Jorku, Ed Koch, wyjeżdżał do Wiednia na spotkanie. Jak przypuszcza Wasilewski, to właśnie Koch załatwił z Bruno Kreisky´m sprawę uwolnienia polskich pilotów z austriackiego aresztu. Oczywiście szczegóły tej sprawy nie są znane, faktem jest natomiast, że wkrótce Jerzy Czerwiński i Andrzej Malec znaleźli się również w Ameryce. Obaj mieli wyroki w zawieszeniu.
Koledzy nie uwierzyli Wasilewskiemu w dobre intencje. Zwyciężył żal, że pozostawił ich w Austrii, a nie solidarnie zasiadł na ławie oskarżonych. Wspólna podróż do wolności stała się końcem ich przyjaźni. Ale tej ucieczki z Polski do Austrii nie zapomni żaden z nich…

Adam Taubowski, Polonika nr 153, październik 2007

Specjalne podziękowania dla Andrzeja Kumora za udostępnienie materiałów.

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…