Dziennik Polki w Austrii na diecie

Stanął Polak w Austrii na wagę, a waga pękła. Dowcip? Nie! To integracja i jej efekty! Ale wyszła z tego długa historia.

Cofnijmy się więc do stycznia zeszłego roku, kiedy to postanowiłam schudnąć...

 

 

Styczeń. Od stycznia najlepiej chudnąć. Tak uznałam rok temu, bo to postanowienie noworoczne, więc najbardziej motywujące. Ale pomyślałam: mam jeszcze słoiki z Polski przywiezione po świętach. Poczekam więc do lutego, nie mogą się zmarnować, bo grzech. Dzieci w Afryce nie mają co jeść, a ja wyrzucę? I babci by było przykro! Bigosik, pierogi pyszne, sernik i trochę makowca zostało. Mam usprawiedliwienie moralne, więc zjadam wszystko wyłącznie z poczucia winy wobec głodujących na świecie i babci, której będzie przykro. Dodatkowo moi serbscy przyjaciele świętują w styczniu Boże Narodzenie. Przywieźli sarmę, świętą potrawę bałkańską – no nie da rady nie zjeść, bo się obrażą, a nie ma nic gorszego niż obrażony Serb, jeśli pamiętamy I wojnę światową. Ale w lutym zaczynam odchudzanie na bank Austria!
Luty: Wdrażam skuteczny austriacki ekologiczny program diety. Na śniadanie kromka chleba chrupkiego bez glutenu z chudą margaryną bez masła, chudy jogurt bez laktozy z musli bez cukru i bez owoców, kawa bez kofeiny z mlekiem sojowym. I wreszcie po latach rozumiem upadek monarchii i dlaczego Austriacy mają zawsze rano takie kwaśne miny w metrze – to nie wynika z ich mentalności, oni po prostu jedzą ekologiczne austriackie śniadanie! Staram się jednak przejść do porządku nad tym smutnym odkryciem, w obliczu bombardujących mnie właśnie ze wszystkich stron reklam pączków, czyli Faschingskrapfen. I do tego te promocje – weź 6 pączków, a zapłać za 2! Tylko idiota by z takiej promocji nie skorzystał, bo wychodzi taniej niż w Polsce (a oszczędzanie było drugim postanowieniem noworocznym). Nie jestem idiotką, poczęstuję więc wszystkich w pracy i zintegruję się. Logicznie wybaczam sobie i kupuję. No ale niedługo zacznie się post, to wtedy zaczynam dietę. PS. Na poczcie odbieram przysłane przez mamę faworki z listem: „Ty na obczyźnie nie zapomnij o tradycji, dziecko". No zjem, bo umrę z poczucia winy wobec tradycji i ojczyzny, ale zaraz Środa Popielcowa, a potem już tylko chleb i woda, jak słowo daję!
Marzec: W marcu jak w garncu. Po Środzie Popielcowej Wielki Post – czterdzieści dni głodowania. Austriaccy katolicy odżywiają się tylko chlebem, wodą i popiołem z zeszłorocznego grilla, a reszta, która wystąpiła z Kościoła, by uniknąć postów, popada w panikę przed nadchodzącym sezonem bikini i odżywia się ekologicznie i wegańsko – topniejącym śniegiem z Alp i czosnkiem niedźwiedzim, który rośnie w lesie i jest nielegalny, więc trzeba go jakoś w końcu zintegrować, by poprawić polityczne statystyki – w końcu niedługo wybory. Marzec to najlepszy miesiąc na odchudzanie, ale są chyba lepsze sposoby na integrację niż głodowanie. Poza tym niedługo Wielkanoc i mama i babcia na pewno coś ugotują, więc nie ma sensu, bo się i tak wyrówna. Ale po Wiekanocy już na bank zacznę. Zjadam resztę faworków bez poczucia winy.
Kwiecień: Wielkanoc. Jadę do Polski. Wracamy – ja, słoiki i moje dodatkowe 5 kg. Na poczcie paczka, a w niej mazurek i list:„Ty dziecko na obczyźnie nie zapomnij o tradycji”. Niestety brak w paczce spodni w większym rozmiarze. Jak ja nie lubię tej poczty! Nie dziwię się, że połowę urzędów pocztowych w Austrii chce się zamknąć!
Maj: Maj, przysięgam, będzie moim osobistym ramadanem. Koniec z tym obżarstwem wreszcie! Maj to moja szansa. Kwitną drzewa, są spacery, nie ma czasu na gotowanie, a nawet jeśli, to wszędzie tylko litewskie kurki, którymi można poświecić w nocy, i szparagi, które mają zero smaku i zero, przecinek 00001 kalorii na 100 gramów, więc żeby w ogóle coś poczuć na języku, trzeba do nich dodać kilo mąki, kilo tłustej śmietany i najlepiej jeszcze chrupiący boczek. Omijam to wszystko i czekam do czerwca na truskawki i maliny.
Czerwiec: No są wreszcie te cholerne truskawki i maliny. Zajadam się i robię marmolady na zimę, aby mieć witaminy w zimowym sezonie grypowym, a co gorsza dostaję w prezencie w pracy marmolady zrobione przez innych, którzy próbowali się odchudzić, czekając naiwnie jak ja na truskawki, aby mieć witaminy na sezon grypowy. I chcą, żeby zaraz spróbować i powiedzieć, czy dobre! Z powodu tej dietetycznej, kolektywnej frustracji idziemy po fajrancie nad Dunaj i upijamy się Weißer Spritzer, bo już jest ciepło i otworzono ogródki, a nie ma nic lepszego w życiu niż siedzieć nad Dunajem, słuchając walca Straußa przy akompaniamencie Weißer Spritzer, który ma milion kalorii (dzięki Bogu walc i Dunaj nie mają kalorii). Siedzę więc, patrzę na fale ... I myślę, że czerwiec w Wiedniu to jedyny miesiąc, w którym żałuję, że nie mieszkam w północnej Kanadzie, gdzie zawsze jest śnieg i lód i wszyscy mają świetne sylwetki, bo muszą ganiać za niedźwiedziami polarnymi i fokami, żeby w ogóle coś się znalazło na talerzu, dzięki czemu tracą kalorie. Dlaczego nie wyemigrowałam do Kanady?
Lipiec–sierpień: Wakacji nie liczę do planu dietetycznego, bo to najgorszy czas na schudnięcie dla Polaka w Austrii. Po pierwsze, odwiedza mnie rodzina i przyjaciele i trzeba iść obowiązkowo na Schnitzel, Gulasch, Sachertorte, Apfelstrudel i Kaiserschmarren! A po zwiedzaniu miasta kawa, ale tylko z bitą śmietaną i kulką lodów. Lody w Austrii to jest dopiero sprawa. Austriacy są narodem jedzącym najwięcej lodów w przeliczeniu na osobę w Europie. Myślę, że wynika to z tęsknoty za bezpowrotnie topniejącymi lodowcami w Alpach i chęcią pielęgnowania pamięci o nich, przynajmniej na polu kulinarnym. Poza tym są promocje, a wszyscy, niezależnie od religii i koloru skóry, wprost zajadają się lodami, co sprzyja integracji. Jedząc lody mam poczucie winy wobec muzułmanów, którzy mają właśnie ramadan i głodują (ale tylko do zachodu słońca, a po nim wszystkie lodziarnie są otwarte). Aha, na domiar złego są jeszcze morele. Naiwnie myślałoby się, że zwykłe owoce, najlepiej sprzyjąjące integracji! Tymczasem to przekręt, żmija kaloryczna kąsająca Polaka w Austrii, austriacka, patriotyczna, wyhodowana własnymi rękami. Marillenknödel, Marillenkuchen. Nie jesz moreli – wsuwasz żmiję bezbożną. Nic dziwnego, że ramadan jest w lecie. Wiedzieli, co robią. Pod koniec sierpnia świętujemy koniec ramadanu, ze względu na to, że muzułmańscy przyjaciele głodowali cały miesiąc, gdy ja bezbożnie zajadałam się lodami i morelami, więc grzechem byłoby odmówić poczęstunku. Zacznę więc dietę od września. Wtedy będą Zwetschken – śliwki węgierki, a zatem owoc, który ma mało kalorii. Samo pojdzie.
Wrzesień: Są Zwetschken wreszcie, moje wybawienie. Niestety jest też Zwetschkenkuchen, Knödel mit Zwetschken, Zwetschkenmarmelade, czyli spisek producentów knedli i marmolad. Ale już niedługo październik i wtedy na rynku pojawi się Kürbis, czyli dynia, która jest niepolitycznym warzywem i nie ma kalorii, więc się schudnie tak po prostu.
Październik: Cholerna dynia! Mieli rację Amerykanie, że uznali to warzywo za wymysł szatański i wycinają całe wnętrze i wstawiają do środka świeczkę na Halloween, żeby straszyła! Mnie, grubasa, też straszy i słusznie! Kłócimy się w pracy, czyj Kürbiskuchen jest najbardziej prawdziwy, najsmaczniejszy, najbardziej bio, najbardziej austriacki – przez degustację tegoż oczywiście i tak aby nie popaść w konflikty na tle kulturowym. Na szczęście zbliża się listopad. Będzie zimno, będzie padał deszcz, wtedy na bank zaczynam dietę... Nie tracę nadziei!
Listopad: Wkurzona i gruba wybieram się na jogging. Najlepiej w centrum, bo tam bezpiecznie. Biegnę w deszczu ze śniegiem i nagle czuję zapach kasztanów... Prażonych kasztanów – pysznych, pachnących, sprzedawanych w budkach. I ten sprzedawca tak marznie jak dziewczynka z zapałkami.. Grzechem byłoby patrzeć, jak człowiek marznie, przecież zaraz Święta – czas miłości bliźniego! Poza tym mój organizm domaga się kalorii po wysiłku. Wybaczam sobie. Jeszcze tylko Martini Gansl 11 listopada, ostatni dzień obżarstwa, bo trzeba będzie uświęcić polski Dzień Niepodległości, a potem już naprawdę zacznę dietę! W Adwencie, bo to czas postu i zadumy...
Grudzień: Adwent. Zadumana piekę postne świąteczne ciasteczka, aby je zawieźć do Polski na Święta i piję Glühwein, bo to jedyny miesiąc, kiedy on jest, i sprawia, że da się wytrzymać czas postu w zgodzie ze sobą, religią, integracją i tradycją. I też jedyny miesiąc, kiedy żałuję, że nie jestem muzułmanką (ale tylko ze względu na ramadan, który był świetną okazją, żeby schudnąć w lecie). Nie wezmę w tym roku z Polski ani jednego słoika! Podstawą diety w przyszłym roku będzie konsekwencja.

Nagdalena Sekulska, Polonika nr 242, marzec 2015

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…