Dyplomacja: zawód, misja, pasja

Zenon Kosiniak-Kamysz w czasie spotkania z prezydentem Austrii, Alexandrem Van der Bellen fot. mat. prasowe

Dyplomacja: zawód, misja, pasja

– Zachwyca mnie piękno Wiednia. Wcześniej, podczas krótszych wizyt, nie miałem okazji w pełni go dostrzec – podkreśla szef misji dyplomatycznej w Wiedniu Zenon Kosiniak-Kamysz. W rozmowie opowiada o wyzwaniach, jakie czekają go w Wiedniu, oraz przybliża swoją karierę dyplomatyczną.

Kiedy rozpoczął Pan pracę w służbie zagranicznej?
– Przełomowym wydarzeniem był 4 czerwca 1989 roku – pierwsze, niemal w pełni demokratyczne wybory w Polsce. Otworzyły one drzwi do Ministerstwa Spraw Zagranicznych dla osób, które wcześniej nie miały szans na pracę w dyplomacji ze względu na brak przynależności do określonego ugrupowania politycznego. Do tamtej pory była to dla mnie bariera nie do pokonania.
          Owszem, marzyłem o pracy w dyplomacji – ukończyłem studia za granicą, byłem dobrze przygotowany językowo – ale dopiero po tej historycznej zmianie mogłem skorzystać z nowej rekrutacji do MSZ. Tak zaczęła się moja droga, a 2 stycznia 1990 roku oficjalnie rozpocząłem pracę w służbie dyplomatycznej.
          Moja pierwsza placówka to Węgry. Po krótkim okresie przygotowawczym – podobnie jak wielu innych kolegów – uczyłem się dyplomacji w praktyce, często dosłownie wyważając otwarte drzwi. Wspominam ten czas z ogromnym sentymentem – pamiętam ekscytację, wzruszenie i poczucie, że choć byliśmy tylko małymi trybikami w wielkiej machinie, to jednak mieliśmy swój udział w nadawaniu jej nowego kierunku.

Szef misji dyplomatycznej w Wiedniu, Zenon Kosiniak-Kamysz
fot. mat. prasowe

Czy wcześniej myślał Pan o pracy w dyplomacji?
– Nie, ze względu na ówczesne uwarunkowania raczej nastawiłem się na pracę w handlu zagranicznym i tym się zajmowałem. Zresztą był to jeden z bardziej atrakcyjnych zawodów w czasach PRL, ponieważ wiązał się z kontaktami z zagranicą. Dyplomacja natomiast była wówczas po pierwsze niedostępna, a po drugie prowadzona w zupełnie inny sposób. Dlatego rok 1989 lub 1990 stał się cezurą czasową, kiedy do służby dyplomatycznej dołączyła duża grupa nowych osób.

Które kraje, w których Pan pracował, wywarły na Panu największe wrażenie?
– Każdy kraj ma swoją specyfikę, a ocena pracy w dyplomacji zależy także od zajmowanego stanowiska i zakresu obowiązków. Moja pierwsza placówka na Węgrzech stanowiła dla mnie pierwsze zetknięcie z dyplomacją w praktyce. To była intensywna nauka, ale także pierwsze kontakty międzynarodowe i relacje międzyludzkie, które odgrywają ogromną rolę w tej pracy.
         
Wspominam ten okres z dużą sympatią także ze względu na możliwość nawiązywania relacji z mieszkańcami Węgier. To był czas, kiedy mogłem osobiście przekonać się o sile polsko-węgierskich więzi, co było dla mnie niezwykle cennym doświadczeniem.
         
Praca w dyplomacji inaczej wygląda w Europie, a inaczej poza nią. W Europie atutami są bliskość ojczyzny, możliwość częstych kontaktów oraz wspólny krąg kulturowy. Natomiast wyjazd poza Stary Kontynent pozwala spojrzeć na niego z dystansu, co często prowadzi do ciekawych refleksji.
         
Moją pierwszą placówką pozaeuropejską była Kanada – kraj o ogromnej przestrzeni, z silną i aktywną Polonią. Kluczową rolę odgrywają tam prowincje, które cieszą się dużą autonomią, nawet w zakresie implementacji umów bilateralnych czy międzynarodowych. Stąd też jednym z zadań ambasadora jest budowanie relacji z ich przedstawicielami. Było to dla mnie nowe, wymagające wyzwanie.
         
Z kolei moja ostatnia placówka przed wyjazdem do Wiednia, czyli Singapur, to był zupełnie inny świat. Zetknięcie się z kulturą azjatycką, o której w Europie wiemy stosunkowo niewiele lub patrzymy na nią z nieuzasadnionym poczuciem wyższości, stanowiło dla mnie fascynujące doświadczenie. Jeszcze większy dystans do Europy sprawił, że wyraźniej dostrzegałem globalne zależności między państwami i kontynentami, co pozwoliło mi uwolnić się od europocentrycznego spojrzenia na świat.
         
Jednak większość mojej pracy dyplomatycznej związana była z Europą. W Niemczech pełniłem funkcję radcy handlowego w okresie przedakcesyjnym, zanim Polska przystąpiła do Unii Europejskiej. Ważnym zadaniem była wówczas walka ze stereotypami i niezasłużenie negatywnym wizerunkiem Polski, który często utrwalały media poprzez archiwalne zdjęcia rolnictwa sprzed kilkudziesięciu, a nawet stu lat. Był to wymagający, ale inspirujący czas, w którym musieliśmy konsekwentnie przedstawiać rzetelne argumenty o rzeczywistej kondycji polskiej gospodarki. Z satysfakcją obserwowałem stopniową zmianę podejścia do Polski i Polaków. Co więcej, ogromna liczba naszych rodaków pracujących w Niemczech odegrała kluczową rolę w przełamywaniu tych stereotypów.

Czy podczas pracy dyplomatycznej w innych państwach, na przykład w Singapurze, napotkał Pan wyjątkowe wyzwania związane z różnicami kulturowymi lub polityką?
– Oczywiście. Europejczycy, a w ogóle osoby spoza Azji, są bardzo dokładnie instruowane co do obowiązujących tam norm i zwyczajów. Doświadczyłem tego już podczas pierwszej wizyty w pałacu prezydenckim, jeszcze przed oficjalnym przekazaniem listów uwierzytelniających. Na przykład samo ich wręczenie musi odbywać się zawsze obiema rękami jako wyraz szacunku dla rozmówcy. W tym przypadku prezydent Singapuru również przyjmował je w ten sam sposób. Nie wolno też podawać wizytówki tak, jak często robi się to w Europie, czyli kładąc ją na stole. W Azji wizytówkę wręcza się obiema rękami, zwracając napisy w stronę rozmówcy, który ma obowiązek spojrzeć na nią, następnie na osobę wręczającą, a dopiero potem ją odłożyć i schować po zakończeniu rozmowy.
         
Co jest szczególnie miłe – podczas wizyt, które składałem np. w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, rozmówca, niezależnie od swojego wieku czy rangi, zawsze odprowadzał mnie lub każdego szefa placówki na zewnątrz, czekał, aż podjedzie samochód, i odchodził dopiero wtedy, gdy wsiadłem. Przyznam, że tego moglibyśmy się od nich nauczyć. Czasami czułem się wręcz skrępowany, zwłaszcza gdy odprowadzała mnie osoba starsza, i prosiłem, by nie zadawała sobie tego trudu, ale zawsze spotykało się to z protestem. Takie są tamtejsze zwyczaje i należy je respektować.
         
Oczywiście Azja również przejmuje niektóre zachodnie obyczaje. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy po złożeniu listów uwierzytelniających odbywałem rozmowę w cztery oczy z prezydentem Singapuru, a przy sąsiednim stoliku siedziały nasze żony. Nagle zauważyłem, jak pani prezydentowa stuka się filiżanką herbaty z moją żoną – zupełnie jak przy wznoszeniu kieliszkami toastu. Ten zwyczaj, choć w nieco innej formie, został więc tam częściowo zaadaptowany.

Szef misji dyplomatycznej w Wiedniu, Zenon Kosiniak-Kamysz
fot. mat. prasowe

Był Pan wcześniej instruowany przez MSZ na temat tamtejszych zwyczajów?
– Oczywiście, przed każdym wyjazdem na placówkę odbywamy bardzo solidne szkolenia przedwyjazdowe dotyczące państwa urzędowania. Im więcej razy przebywa się na placówce, tym poważniej traktuje się kolejny wyjazd. Nigdy nie zakładam, że wiem już wszystko tylko dlatego, że byłem na pięciu placówkach, i że ta szósta będzie łatwa. Wręcz przeciwnie – tym bardziej wiem, o co pytać i jak się przygotować, zwłaszcza jeśli udaję się do zupełnie nowego regionu geograficznego lub odmiennego kręgu kulturowego.
          Przed wyjazdem odbywam rozmowy z kolegami, którzy mieli już doświadczenie w danym kraju lub w sąsiednich placówkach. Po powrocie sami dzielimy się swoimi spostrzeżeniami, aby stworzyć bazę wiedzy, swego rodzaju podstawowe know-how dotyczące każdego kraju.
          W przypadku odmiennych kręgów kulturowych trzeba pamiętać, że niektóre gesty, które uważamy za eleganckie, mogą być tam odbierane zupełnie inaczej. Na przykład w Austrii pocałunek w rękę kobiety jest mile widziany, ale wygląda inaczej niż w Polsce – to raczej skłonienie się nad dłonią niż rzeczywisty pocałunek. Natomiast w wielu krajach, zwłaszcza azjatyckich, taki gest w ogóle nie jest praktykowany, a w krajach muzułmańskich może zostać uznany wręcz za obrazę.

Należał Pan do Zespołu Negocjacyjnego ds. przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Jak wspomina Pan ten czas?
– Było to bez wątpienia jedno z najciekawszych wyzwań zawodowych, jakie miałem okazję podjąć. Wspominam ten okres z wielką satysfakcją, ponieważ byłem częścią zespołu, który doprowadził negocjacje do pomyślnego zakończenia. Z drugiej strony, gdy przypomnę sobie, że internet był wtedy dopiero w fazie początkowej, a obieg dokumentów odbywał się głównie w formie papierowej, myślę, że gdybyśmy prowadzili te negocjacje dziś, byłyby one znacznie łatwiejsze.
          Wówczas była to ogromna, niezwykle wyczerpująca praca, na szczęście realizowana przez znakomitych fachowców. Nasz główny negocjator, minister Jan Truszczyński, narzucił intensywne tempo. Zdarzało się, że kończyliśmy spotkania o północy, a na rano musiały być gotowe nowe lub poprawione dokumenty. Wymagało to pracy także w nocy. Dziś wystarczyłoby wysłać SMS-a czy e-mail, natomiast wtedy wiązało się to z o wiele większym wysiłkiem organizacyjnym.
          Wspominam ten czas jako znakomitą szkołę życia dla nas wszystkich. Polska nie była traktowana ulgowo – wręcz przeciwnie. W ramach tzw. dużego rozszerzenia nasz kraj był postrzegany jako kluczowy i budził największe zainteresowanie. Obawiano się nas ze względu na wielkość państwa, skalę gospodarki, a także – co podkreślałem wcześniej na przykładzie relacji polsko-niemieckich – z powodu wielu nieprawdziwych informacji i nieuzasadnionych obaw. Musieliśmy udowodnić, że jesteśmy naprawdę dobrze przygotowani do wejścia do Unii. Cieszę się, że udało nam się ten etap pomyślnie zakończyć.

Jaki kierunek studiów Pan skończył?
– W 1981 roku ukończyłem studia na Wydziale Organizacji i Zarządzania Uniwersytetu Technicznego w Dreźnie, a później podyplomowo Handel Zagraniczny na Akademii Ekonomicznej w Krakowie.

fot. mat. prasowe

Rok 1981 był w Polsce przełomowy. Jak Pan wspomina ten czas?
– Czas studiowania dla większości osób jest okresem pełnym dobrych wspomnień, jednak końcówka moich studiów w NRD, rządzonym przez Ericha Honeckera, była dla nas – niewielkiej grupy studiujących tam Polaków – dość trudna. Władze i społeczeństwo NRD patrzyły na Polskę, na Solidarność i na wydarzenia w naszym kraju z dużą niechęcią. Pamiętam sytuację na granicy, gdy podczas kontroli dwóch NRD-owskich celników wyszło niosąc wspólnie jedną gazetę, gdzie na stronie tytułowej widniał napis „Solidarność”. Traktowali to jak ciężar nie do udźwignięcia w pojedynkę.
          W tamtym czasie napotykaliśmy wiele trudności. Byłem wtedy na etapie pisania pracy magisterskiej, a jednocześnie próbowano z nami przeprowadzać rozmowy ostrzegawcze.
          Czasami otrzymuję pytanie, dlaczego studiowałem w Dreźnie. Cóż, nie mieliśmy wtedy Erasmusa ani możliwości wyjazdu dalej na Zachód. Dlatego cieszyłem się, że udało mi się pokonać te poważne bariery, zdać pomyślnie egzamin i – mimo dużej konkurencji – zdobyć miejsce na uczelni. Poziom nauczania języków obcych w Polsce w tamtym okresie był niski, więc nie było łatwo doszlifować znajomość języka na tyle, aby rozpocząć studia bez roku przygotowawczego. Zostałem od razu wrzucony w normalny tok nauki i ten początek wspominam jako duże wyzwanie.

Nie myślał Pan o emigracji w tamtym okresie swojego życia?
– Nigdy. Tak się złożyło, że z jednej strony kończyłem studia w trudnym momencie, ale z drugiej – właśnie wtedy pojawił się promyk nadziei, że w Polsce może być inaczej. Możliwości wyjazdu miałem, podobnie jak wcześniej mój ojciec. Spora część naszej rodziny wyemigrowała jeszcze przed wojną, zmuszona do tego przez biedę. Mam krewnych w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, niektórzy z nich wyemigrowali tam już ponad 100 lat temu. My jednak w domu zawsze zakładaliśmy, że w Polsce będzie lepiej.

Zbieżność nazwisk z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, ministrem obrony narodowej, nie jest przypadkowa – jest Pan jego stryjem. Czy jest Pan związany z Polskim Stronnictwem Ludowym?
– Istnieje w języku niemieckim słowo Jajn, oznaczające jednocześnie „tak” i „nie”. Wywodzę się z rodziny o tradycjach ludowych, jednak sam jestem bezpartyjny. Jako członek służby cywilnej staram się zachować zdrowy dystans do polityki – inaczej nie mógłbym w sposób odpowiedzialny wykonywać moich misji dyplomatycznych. Wikipedia nie podaje, kiedy wstąpiłem do służby cywilnej, ale ona zobowiązuje do apolityczności. Hołduję tej zasadzie od kilku dekad, odkąd zostałem dyplomatą.

Mógłby Pan opowiedzieć o swojej rodzinie? Jakie wartości i cechy charakteru wyniósł Pan z domu rodzinnego?
– Urodziłem się w małej wiosce na południu Polski, w rodzinie chłopskiej o bardzo tradycyjnych wartościach – można powiedzieć, że w dzisiejszych czasach określono by je jako dosyć konserwatywne. W tamtych latach niezwykle istotne były możliwości kształcenia się, które stawały się coraz bardziej dostępne dla wszystkich. W naszym domu edukacja była absolutnym priorytetem. Dotyczyło to zarówno mojego starszego rodzeństwa, które postawiło mi wysoko poprzeczkę, jak i mnie samego.
          Mieliśmy świadomość, jak ważna jest nauka, dlatego tę szansę w pełni wykorzystaliśmy. W konsekwencji moi rodzice podjęli dla mnie najlepszą decyzję – zrezygnowali z prowadzenia gospodarstwa i przenieśli się do Tarnowa. Dzięki temu mogłem ukończyć tam szkołę podstawową i jako jedyny z rodzeństwa uczęszczałem do liceum bez konieczności mieszkania w internacie. Później zaś mogłem realizować moje plany i marzenia zawodowe.

Czy były jakieś momenty z dzieciństwa, które szczególnie zapadły Panu w pamięć i miały wpływ na rozwój osobisty?
– Przede wszystkim wspaniali nauczyciele w małej, wiejskiej szkółce, którzy starali się pokazać nam, że istnieje wielki świat i że warto próbować. To dla mnie zadziwiające, że już w latach 60. i 70. potrafiono wzbudzać w młodych ludziach ambicje i ciekawość świata. Wcześniejsze pokolenia miały raczej jednostronne doświadczenia – jeśli ktoś wyjeżdżał, to zazwyczaj do Ameryki, do ciężkiej pracy fizycznej, i na tym się kończyło. Natomiast moi nauczyciele uświadomili mi, że można inaczej.
          Pamiętam nauczyciela, który przynosił mi książki i mówił: „Zenek, to poczytaj”. Do dziś mam w pamięci, jak wielkim wyzwaniem było dla mnie, młodego chłopca, zapoznawanie się na przykład z historią Stanów Zjednoczonych czy Indii. To bez wątpienia pomogło mi w dalszym rozwoju.

Jak wyglądało Pana przygotowanie do pełnienia funkcji ambasadora w Austrii? Czy miał Pan wcześniej związki z tym krajem?
– Byłem wcześniej ambasadorem na Słowacji, więc siłą rzeczy często bywałem w Wiedniu. Wiedeński korpus dyplomatyczny jest ściśle związany z bratysławskim – niektórzy ambasadorowie państw Unii Europejskiej są akredytowani jednocześnie w obu tych krajach. Poza tym wiele spotkań oraz wydarzeń kulturalnych odbywało się w Austrii.
         
Prywatnie jestem zapalonym narciarzem i znam Austrię od tej strony bardzo dobrze. Moim ulubionym miejscem na narty jest dolina Zillertal, ale często bywałem też w innych regionach, na przykład w Zell am See. Austria nigdy nie była dla mnie terra incognita.
Jeszcze zanim zostałem dyplomatą, pracowałem w Polskiej Izbie Handlu Zagranicznego i już wtedy miałem styczność z Austrią. Organizowałem polskie stoisko na targach w Wiedniu, a pod koniec lat 80. także pierwsze polskie stoisko na targach w Grazu. Było to wówczas duże wydarzenie, na tyle istotne, że nawet udzieliłem wywiadu dla austriackich wiadomości.
           Ostatnie lata spędziłem na placówkach poza Europą, więc powrót do zadań europejskich jest dla mnie pewnym wyzwaniem. Jednym z moich obecnych kluczowych obowiązków jest realizacja polskiej prezydencji w Radzie UE. W krajach pozaeuropejskich czy spoza Unii Europejskiej kwestia prezydencji nie obciąża aż tak mocno ambasadora, ale w krajach unijnych to my odpowiadamy za koordynację działań ambasad unijnych i organizację regularnych spotkań z ambasadorami.

Co najbardziej zafascynowało Pana w Austrii? Czy ma Pan już swoje ulubione miejsca w Wiedniu?
– Myślę, że jeszcze za wcześnie, aby to jednoznacznie stwierdzić. Pierwsze miesiące po przyjeździe to bardzo intensywny czas – spotkania z kolegami z korpusu dyplomatycznego, wizyty w instytucjach rządowych, nawiązywanie kontaktów… Nie miałem jeszcze okazji na spokojne odkrywanie miasta.
          Oczywiście zachwyca mnie piękno Wiednia. Wcześniej, podczas krótszych wizyt, nie miałem okazji w pełni go dostrzec. Tym, co wyróżnia Wiedeń na tle innych miejsc, w których pracowałem, jest niezwykła architektura ambasad i urzędów. Budynki, począwszy od wspaniałej siedziby Ambasady RP, aż po inne historyczne gmachy, tworzą wyjątkowy klimat. W żadnej z moich wcześniejszych placówek nie spotkałem tak wielu pięknych, zabytkowych budowli, utrzymanych w doskonałym stanie.
          Jestem pewien, że z czasem znajdę swoje ulubione miejsca w Wiedniu, ale na razie jest jeszcze za wcześnie na takie deklaracje.

Jakie są Pana priorytety w trakcie pełnienia misji dyplomatycznej w Austrii? Co uważa Pan za swoje największe wyzwanie na stanowisku ambasadora RP w Austrii?
– Przede wszystkim staram się podchodzić do każdego nowego kraju z pokorą i jak najwięcej nauczyć, aby ten kraj lepiej zrozumieć. Dla mnie dużym wyzwaniem jest zrozumienie neutralności Austrii. Co tak naprawdę oznacza ta neutralność, jak ją interpretować, zwłaszcza w kontekście nowych warunków politycznych, z jakimi będziemy się mierzyć w nadchodzących latach.
          Oczywiście, jak dla każdego ambasadora, bardzo istotne są dla mnie dbanie o dobre relacje dwustronne oraz prowadzenie dialogu politycznego między naszymi krajami. Niemniej jednak osobiście skupiłbym się najpierw na neutralności – na tym, jak Austria postrzega swoje stanowisko w sprawach kluczowych, także tych dotyczących sytuacji za naszą wschodnią granicą.

Jakie są główne priorytety Polski w czasie przewodnictwa w Radzie Unii Europejskiej?
– Gdybyśmy znajdowali się w czasach pokoju, to na pewno skupiłbym się na kwestiach gospodarczych. Niemniej jednak w obecnych czasach bezpieczeństwo staje się absolutnym priorytetem i wyraźnie dominuje nad innymi zagadnieniami. Zaczynamy od bezpieczeństwa militarnego – chodzi o bezpieczeństwo całej Europy, o bezpieczeństwo jej mieszkańców. Dla nas, jako kraju posiadającego zewnętrzną granicę Unii Europejskiej i granicę Schengen, odpowiedzialność w tej kwestii jest szczególna.
          Bezpieczeństwo to także odpowiednie uregulowanie przepustowości granic, by umożliwić przejście tym, którzy spełniają odpowiednie kryteria, oraz zminimalizować lub wyeliminować nielegalną migrację.
          Ważnym aspektem jest również bezpieczeństwo energetyczne, które stanowi ogromne wyzwanie dla krajów europejskich. Trwają liczne dyskusje na temat tego zagadnienia, a dla Polski nie ulega wątpliwości, że kluczowe jest poszukiwanie alternatywnych, nierosyjskich źródeł energii.
          Nie możemy zapominać o bezpieczeństwie żywnościowym, które ma bezpośredni wpływ na gospodarkę. Stąd istotnymi sprawami są zwiększenie konkurencyjności i powrót do atrakcyjnej gospodarki europejskiej. Kolejnym ważnym tematem jest bezpieczeństwo zdrowotne.
          Ogólnie rzecz ujmując, naszym głównym przesłaniem w czasie polskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej jest zapewnienie bezpiecznej Europy.
Przypomnę, że Polska sprawuje prezydencję po raz drugi – pierwszy raz miało to miejsce dopiero w siódmym roku naszego członkostwa w Unii. Dziś jesteśmy dojrzałym państwem członkowskim z odpowiednim potencjałem i możliwościami. Uważamy, że nie tylko powinniśmy współtworzyć zjednoczoną Europę, ale także ponosić współodpowiedzialność za jej rozwój.
          Prezydencja to nie czas na manifestowanie własnych ambicji czy udowadnianie naszej pozycji, ale na troskę o Europę i reakcję na bieżące wydarzenia. Agresja Rosji na Ukrainę wymaga zdecydowanej reakcji. Brak jakiejś odpowiedzi to też jest odpowiedź, niestety, nie taka, jaką sobie wyobrażamy.
          Nasze bogate doświadczenia, również te negatywne w relacjach z Wschodem, upoważniają nas do tego, by bić na alarm tam, gdzie to konieczne. Bez względu na politykę poszczególnych krajów czy wyniki wyborów w różnych częściach Europy, my nie zmienimy naszego stanowiska. Dla nas agresja jest zawsze agresją, i nie ma miejsca na usprawiedliwienie tego czynu. Również nie ma takiego myślenia, że za cenę chwilowej stabilizacji przymykamy oko i udajemy, że nic się nie dzieje.

Zenon Kosiniak-Kamysz w czasie spotkania z prezydentem Austrii, Alexandrem Van der Bellen
fot. mat. prasowe

Jak ocenia Pan stan stosunków polsko-austriackich?
– Myślę, że stosunki polsko-austriackie są bardzo stabilne. Jesteśmy niemalże sąsiadami, a także mamy wspólną część historii. Między naszymi krajami nie ma większych punktów zapalnych ani kwestii, które wymagałyby długich i mozolnych wyjaśnień. Oczywiście Austria była jednym z zaborców, czego nie zapominamy, ale warto zauważyć, że ten zabór był łagodniejszy w porównaniu do dwóch pozostałych, Rosji i Prus.
         
Nie mamy też problemu z miejscami pamięci, które są dla nas ważne. Austriacy starają się zrozumieć naszą szczególną wrażliwość w tych kwestiach. To istotne, by pamiętać o naszej przeszłości – o tym, by postać króla Jana III Sobieskiego była trwale obecna w pamięci Austriaków. Ważna jest również pamięć o obozie Mauthausen-Gusen. Rząd austriacki stara się w przypadku Gusen z powrotem przywrócić przynajmniej część tego miejsca pamięci, ponieważ niestety wcześniej tylko Mauthausen było uznawane za oficjalne miejsce martyrologii.

W jakich obszarach Polska i Austria mają potencjał do dalszego rozwoju współpracy?
– Na pewno jednym z kluczowych obszarów jest energetyka, szczególnie odnawialne źródła energii, co wpisuje się w trend ogólnoeuropejski. Inaczej patrzymy na kwestie energii jądrowej, ale Europa w tej kwestii jest podzielona. Istnieją różne grupy interesów, a także odmienne podejścia społeczne, co sprawia, że dyskusja na ten temat stała się złożona.
          Polska gospodarka jest większa od austriackiej i jesteśmy w stanie zaoferować więcej produktów na ten rynek. Jeśli popatrzymy na statystyki handlu zagranicznego Polski z krajami Unii Europejskiej, nie mamy powodów do kompleksów. Eksportujemy znacznie więcej, niż importujemy, szczególnie do Niemiec. To pokazuje, że nasze produkty są akceptowalne przez rozwinięte kraje unijne, a więc Polska może zaoferować jeszcze więcej także Austrii. Nasze usługi cieszą się od wielu lat dużym zainteresowaniem i uważam, że ten trend będzie się utrzymywał. Istnieją również możliwości rozszerzenia oferty turystycznej Polski. Staramy się współpracować z Austrią, aby przyciągać turystów z krajów spoza Europy. Jeśli ktoś odwiedza Wiedeń, równie dobrze może zaplanować wycieczkę do Budapesztu, Pragi czy Krakowa.

Rozmawiał Sławomir Iwanowski, Polonika nr 307, marzec/kwiecień 2025.

BIEŻĄCY NUMER

PRZEGLĄD IMPREZ

Nasz Wiedeń

Deutschsprachige Texte

So sind wir

POGODA w WIEDNIU