Najpierw był sukces. A potem zacząłem wszystko od nowa...
– Pomysł wyjazdu za granicę, w zawodzie, w którym znajomość języka jest tak bardzo ważna, był trochę szalony. Kiedy przyjechałem do Wiednia, nie mówiłem w ogóle po niemiecku – podkreśla Roman Frankl, absolwent PWST w Krakowie, aktor, piosenkarz, kompozytor i autor tekstów.
W Polsce grał Pan w jednym z najznakomitszych teatrów – Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Miał Pan własny program telewizyjny „Mężczyzna na niepogodę”, występował Pan w kabaretach, licznych filmach, nagrał Pan także własną płytę długogrającą. Wydawać by się mogło, że kariera rozwijała się znakomicie… A jednak zdecydował się Pan wyjechać.
– W życiu zawodowym w Polsce przeszkadzały mi stwierdzenia, że moje sukcesy aktorskie i ciekawe angaże zawdzięczam wyłącznie temu, że jestem synem znanej piosenkarki Marii Koterbskiej. Również i czasy w Polsce były wówczas mało interesujące. Pomysł wyjazdu za granicę, w zawodzie, w którym znajomość języka jest tak bardzo ważna, był trochę szalony. Kiedy przyjechałem do Wiednia, nie mówiłem w ogóle po niemiecku. Zapisałem się na kurs językowy, a pieniądze zarabiałem w agencji modelowej.
Kiedyś zupełnie przypadkowo przeczytałem w gazecie, że w Salzburgu odbędzie się przesłuchanie do szkoły musicalu. Wiedziałem, że muszę zrobić ten kurs, zdawałem sobie sprawę, że cała droga nie będzie taka długa, ale gdzieś trzeba było zacząć. Nikogo nie interesował mój dorobek w Polsce. Pierwszą rolą jaką mi zaproponowano, było zastępstwo w sztuce „Jedermann” podczas „Salzburger Festspiele” . Miałem powiedzieć dwa zdania u boku takich gwiazd jak K.M. Brandauer i Martha Keller. Siedziałem na scenie i nie miałem pojęcia, o co chodzi. Niczego kompletnie nie rozumiałem. Wiedziałem tylko, że kiedy jedna osoba wstanie, a inna zacznie się śmiać, to mam powiedzieć pierwsze zdanie. To było okropne.
Potem, kiedy dobrze opanowałem język, zacząłem dostawać coraz więcej ról w różnych teatrach i programach telewizyjnych. Dużo pracowałem również w Niemczech, m.in. w musicalach „Kiss me, Kate” i „Hello, Dolly!”, grałem także w wielu filmach. Od 1991 roku pracuję na stałe w wiedeńskim kabarecie SIMPL. Moim największym sukcesem scenicznym w obszarze niemieckojęzycznym była rola Lestera w „Marii Stuart” F. Schillera. To tak, jakby obcokrajowiec przyjechał do Polski i po paru latach zagrał Konrada w „Dziadach” A. Mickiewicza.
Słowo mówione jest podstawowym narzędziem pracy aktora. Grając w Niemczech, używa Pan innej wymowy niż w Austrii. Każdorazowo musi być ona nienaganna.
– Potrafię przestawić się z jednej wymowy na drugą. Ponieważ nie dorastałem w Austrii, akcent austriacki nie jest u mnie głęboko zakorzeniony i nie przebija się, gdy mówię w Hochdeutsch. Dzięki temu zagranie roli w Hochdeutsch jest dla mnie często nawet łatwiejsze niż dla wielu rodowitych aktorów austriackich, którzy z powodu silnego akcentu mają trudności z angażami w Niemczech. W obecnym programie w kabarecie SIMPL jest scena o klonowaniu, w której występuje pięciu Hitlerów. Koledzy twierdzą, że moja kreacja jest najlepsza.

Grał Pan w wielu teatrach w Polsce, Niemczech i Austrii. Czy zauważył Pan różnice w stylu pracy?
– W Teatrze Dramatycznym w Warszawie mieliśmy szczęście pracować z czołówką polskich reżyserów. Tutaj reżyserzy takiej klasy przygotowują przedstawienia w Burgtheater, czy też w najznakomitszych teatrach w Hamburgu, Berlinie, Monachium, a do nich bardzo trudno się dostać. Jeśli chodzi natomiast o aktorów, to wszędzie mają podobną mentalność i problemy. Tak samo panie z sekretariatu i pracownicy sceny – są podobni w każdym teatrze.
Od 10 lat występuje Pan nieprzerwanie w SIMPL-u. Czy uważa się Pan za aktora kabaretowego?
– Nie lubię takiego zaszufladkowywania. Jestem aktorem. Kropka. Fakt, że od dłuższego czasu związany jestem z kabaretem nie oznacza, iż nie mógłbym jutro wystąpić w teatrze dramatycznym. Złą rolę w kabarecie gram równie niechętnie, jak złą rolę w „Hamlecie”, a interesująca postać w Molierze jest dla mnie równie ważna, jak dobry występ w skeczu kabaretowym.
Ma Pan za sobą ponad 2000 przedstawień w SIMPL-u. Na ile Pana praca jest rzemiosłem, a na ile pasją?
– Gramy codziennie, oprócz niedziel, to samo przedstawienie. W sobotę dwa razy. Sezon trwa około 9 miesięcy. Z reguły od 78. przedstawienia wykonuję swoją rolę już prawie zupełnie automatycznie, zastanawiając się jednocześnie nad tym, co mam następnego dnia do załatwienia. Ja bardzo chętnie gram, ale praca w SIMPL-u jest ogromnie wyczerpująca. W latach 1999-2001 pełniłem dodatkowo funkcję kierownika artystycznego i w związku z tym, jako gospodarz wieczoru prowadziłem w każdym przedstawieniu konferansjerkę.
Postanowiłem od kwietnia tego roku zrobić przerwę na około 2 lata. Często otrzymuję bowiem interesujące propozycje udziału w filmach, których nie mogę przyjąć ze względu na pracę w kabarecie. Jedyną dodatkową rzeczą, jaką udało mi się ostatnio zrealizować, była rola w polskim serialu „Klan”, w którym zagrałem Stjepana Vujkovica, pisarza z Chorwacji. Przez kilka tygodni latałem samolotem w niedzielę rano do Warszawy, gdzie do północy kręciliśmy na planie filmowym i jeszcze dodatkowo w poniedziałek przed południem. Na wieczór wracałem do Wiednia, by wziąć udział w spektaklu.

Czy ma Pan jakąś wymarzoną rolę teatralną, którą chciałby Pan kiedyś w życiu zagrać?
– Tak, takiego kogoś ważnego, co siedzi na scenie, od czasu do czasu coś powie, ale nie za dużo; żebym mógł sobie na scenie zapalić papierosa, coś wypić, najeść się. …I oczywiście na końcu powiedzieć to najistotniejsze zdanie… Ale teraz zupełnie poważnie. Jest cała masa wspaniałych postaci, np. Król Lear, Cyrano de Bergerac, bohaterowie sztuk Gombrowicza. Ale właściwie nie mam upatrzonej jakiejś jednej jedynej roli, którą za wszelką cenę chciałbym wykonać.
Znany austriacki kabarecista, Karl Farkas, powiedział kiedyś: „W kabarecie pragnę przede wszystkim ludzi śmieszyć. Jeśli przedstawienie sprowokuje do zadumy, to dobrze, ale nie chcę w żaden sposób nikogo moralnie kształtować”.
– To bardzo celne sformułowanie. Sam piszę bardzo dużo tekstów. Naszym głównym zadaniem jest bawić ludzi. Nie byłoby bowiem nic gorszego niż publiczność w kabarecie, która się nie śmieje. Jest jednak również dużo skeczy, które mamy nadzieję zmuszają do zastanowienia. Specyfiką sztuki kabaretu jest m. in. to, że bazuje na bieżących wydarzeniach politycznych, gospodarczych i społecznych. Te z kolei tracą szybko na aktualności i muszą ustąpić miejsca nowym.
Publiczność oczekuje w kabarecie krytyki polityków i polityki, ale nie należy też z tym przesadzać i zbyt dużo serwować. Jest również wiele interesujących i ważnych tematów dotyczących życia codziennego, naszego zachowania w sklepie, samolocie, na dworcu, itp. Przywary ludzkie się nie zmieniają. Oglądając archiwalne nagrania kabaretów stwierdzam, że jest cała masa skeczy, które ciągle jeszcze można by grać.
Czy zawsze śmieszą Pana dowcipy, w których Pan gra?
– Z tym jest bardzo różnie. To, co sam piszę, wydaje mi się oczywiście zabawne. Większość tekstów tworzy jednak nasz dyrektor artystyczny, pan Niavarani. Znam dobrze ten rodzaj poczucia humoru i nie jestem zaskoczony jego skeczami. Często się zdarza, że podczas pierwszego czytania tekstu nie znajdujemy w nim w ogóle nic śmiesznego. Ale kiedy go potem wykonujemy na scenie okazuje się, że publiczności bardzo się podoba. Bywało też odwrotnie, że podczas opracowywania jakiegoś numeru tarzaliśmy się ze śmiechu, a jednak musieliśmy go potem skreślić z programu, gdyż widzów wcale nie bawił.
To musi być bardzo trudne wyczuć nerw publiczności i przewidzieć jej reakcje?
– Dlatego mamy zawsze dziesięć przedstawień przedpremierowych. W tym czasie wprowadzamy zmiany w programie, zależnie od reakcji widowni. Zdarza się również, że po kilku miesiącach skreślamy z programu skecz, który stracił zupełnie na aktualności, lub wprowadzamy nowy numer, jeśli w tym czasie jakieś wydarzenie zdominowało scenę polityczną. Pamiętam, jak kilka lat temu parodiowałem Falco. Dzień po jego tragicznym wypadku usunęliśmy tę część z programu.
Czy na co dzień obserwuje Pan ludzi pod kątem przywar i komicznych sytuacji, by potem wykorzystać to jako materiał do swoich skeczy?
-Szczerze mówiąc: nie. Sam wymyślam postacie i sceny. Często jednak bywa, że dużo osób odnajduje w nich samych siebie.
Co Pana drażni w ludziach?
– Mógłbym sporządzić całą listę. Przede wszystkim nie znoszę niepunktualności. Przeszkadza mi również brak delikatności i wyczucia sytuacji oraz metody, jakimi ludzie się przebijają.
A jakie cechy charakteru przyciągają Pana do innych?
– Poczucie humoru. Jest wiele osób, w których towarzystwie czuję się dobrze, nie mam jednak silnej potrzeby przebywania z nimi. Jestem trochę samotnym wilkiem. Uwielbiam być w domu. W Teatrze Dramatycznym w Warszawie miałem mnóstwo przyjaciół, nie mogę jednak powiedzieć, że ktoś był moim tzw. najlepszym przyjacielem. Nie spotkałem nigdy osoby, z którą mógłbym porozmawiać o wszystkich swoich problemach i o tym, co dzieje się w moim wnętrzu. To nie jest tak, że kogoś takiego szukam i nigdy nie znalazłem, tylko po prostu tego nie potrzebuję. Czas wolny spędzam najchętniej z rodziną. Ubóstwiam przebywać z żoną i dziećmi. Wartości te wyniosłem z mojego domu rodzinnego w Bielsku -Białej. Panowała u nas cudowna, ciepła atmosfera. Ważna była miłość, poczucie humoru, dobre wychowanie. Mama bardzo często wyjeżdżała, więc kiedy była w domu razem z nami, chłonęliśmy jej obecność bardzo intensywnie.
Gdzie Pan poznał swoją żonę?
– Na planie filmowym, rok po przyjeździe do Austrii. Graliśmy z Sabine parę zakochanych i… tak już zostało do dziś. Żona występowała w wielu musicalach w Wiedniu i Berlinie. Kiedy założyliśmy rodzinę, dom i dzieci stały się o wiele ważniejsze i żona zrezygnowała z pracy w teatrze. Występuje natomiast w bardzo wielu reklamach telewizyjnych i radiowych. Jest to taki rodzaj pracy, gdzie spędza się w studio dwie godziny i potem można znowu wrócić do domu.
Czy rozmawia Pan z synami po polsku?
– Nie. Byłem tutaj trzeci rok, kiedy urodził się Jan. Wykorzystywałem każdą okazję, żeby się uczyć niemieckiego.
Czy Pana dzieci również wykazują zainteresowania aktorskie?
– Tak. Obydwaj synowie udzielają swoich głosów w wielu reklamach telewizyjnych i radiowych, usłyszeć ich można m.in. w Licht ins Dunkel, Coca-Cola, Kinderüberraschung, Raiffeisenbank. Mark ma 10 lat i nie wypowiada się jeszcze co do swojej przyszłości, natomiast mój starszy syn, 15- letni Jan chce zostać aktorem. Grał już w serialu telewizyjnym dla dzieci „Tom Turbo”, w teatrze Akzent w przedstawieniu „Wo ist Dr. Floh”. W tym roku wystąpi po raz pierwszy razem ze mną w filmie kinowym, gdzie zagra na ekranie rolę…mojego syna.
Jak reaguje Maria Koterbska na zainteresowania Pana chłopców?
– Babcia jest zachwycona wnukami, niezależnie od tego, jak się zachowują. Bardzo za nimi tęskni. Rodzice odwiedzają nas dosyć często w Wiedniu, my do Polski jeździmy dużo rzadziej.
Czy Mamie podobały się przedstawienia w SIMPL – u?
– Tak, bardzo. Zresztą chyba nie zaryzykowałaby powiedzieć inaczej.
Co porabia teraz Maria Koterbska?
– Rodzice mieszkają w Bielsku-Białej, oboje mają prawie 80 lat. Mama wciąż jest zapraszana na jubileuszowe koncerty, gdzie już nie śpiewa, ale odbiera nagrody i odznaczenia. Karierę zaczęła na początku lat 50. – z tego okresu pochodzą jej słynne przeboje: „Brzydula i rudzielec”, „Serduszko puka w rytmie cza-cza”, „Parasolki”. Przez 11 lat występowała w kabarecie „Wagabunda”. Była pierwszą polską piosenkarką wykonującą swing. Urszula Dudziak mówiła kiedyś, że bardzo dużo jej zawdzięcza.
Czy słucha Pan czasami piosenek Mamy?
– Rzadko… Zresztą ja je wszystkie znam. Do wielu sam skomponowałem muzykę. Pierwszą z nich była bodajże „Kołysanka” – miałem wtedy 14 lat i uczęszczałem do szkoły muzycznej. Potem była piosenka „Mówiłeś Mario”, następnie „Pan Dulski” z tekstem Ludwika Jerzego Kerna. Napisałem też duet, w którym śpiewałem razem z mamą. Osobiście bardzo lubię muzykę południowoamerykańską – sambę, bossanovę, również jazz, rock.
Czy poza aktorstwem i spędzaniem czasu z rodziną może Pan sobie jeszcze pozwolić na inne hobby?
– Uwielbiam jeździć na nartach, dużo jeżdżę na rowerze, rolkach, zacząłem trochę grać w golfa, często pływam i nurkuję. Od niedawna mamy w domu psa – wspaniałego charta o imieniu „Lucy in the sky”. Wyjeżdżam z Lucy często do lasu, gdzie uprawiamy gonitwy i harce.
Dziękuję za rozmowę. Życzę dalszych sukcesów na estradzie, planie filmowym i scenie…również rodzinnej.
Rozmawiała Urszula Ghoshal, Polonika nr 85, luty 2002
Roman Frankl, ur. 1954. Absolwent PWST w Krakowie. Był aktorem Teatru Dramatycznego w Warszawie. Zagrał w 23 filmach fabularnych, występował w Teatrze Telewizji i kabarecie. Prowadził własny program telewizyjny.
Od 1984 roku mieszka w Austrii. Występował w teatrach w Wiedniu, Salzburgu, Reichenau, Hamburgu i Frankfurcie. Ma na swoim koncie 14 filmów i liczne produkcje telewizyjne. Przez 20 lat związany z wiedeńskim Kabarett Simpl jako aktor, autor i reżyser. Autor i wykonawca programu solowego „Pole Position”