W dalekiej Brazylii

Kariani maluje pisanki. Fot. Mateusz Jakubowski

W dalekiej Brazylii

Rozpoczynamy cykl artykułów pt. Polonia w świecie. Na wyprawę w poszukiwaniu rodaków żyjących na odległych kontynentach zabiera nas Mateusz Jakubowski, prowadzący na YouTube kanał „Śladami Polonii”. Naszą podróż zaczynamy od Brazylii, drugiego obok Stanów Zjednoczonych kraju, z największą liczbą Polonii na świecie.

Podróżując śladami Polaków żyjących na różnych kontynentach staram się dotrzeć do miejsc zupełnie Polakom nieznanych, dlatego też udałem się na południe Brazylii. W stanie Rio Grande do Sul, nieopodal słynnych wodospadów Iguazú, znajduje się region Serra Gaúcha, a w nim zamieszkiwane przez około 25 osób miasteczko Nova Prata. Jak się okazuje, żyje w nim parę osób mających polskie pochodzenie. To skutek tego, że w 1890 roku osiedliło się tu 200 polskich rodzin. Czego tu szukały? Warto spojrzeć na sprawę przez pryzmat historii. Emigracja ta nastąpiła w okresie tzw. gorączki brazylijskiej, która rozpoczęła się 150 lat temu okresu. W ciągu następnych dziesięcioleci do Brazylii wyjechało aż kilkaset tysięcy Polaków.

Emigracja szansą na ratunek
Dlaczego Polacy ruszyli na podbój obu Ameryk? To bardzo złożone pytanie. Mocno uogólniając, wszystko zaczęło się od eksplozji demograficznej i rewolucji przemysłowej, która zaczęła się w Anglii w połowie XVIII wieku. Nagle pojawiły się pociągi, które połączyły największe miasta i porty oraz ułatwiły przemieszczanie się ludności na kontynencie. Na roli pojawiły się maszyny, które w dużej mierze zastąpiły pracę rąk ludzkich. Zaczął rozwijać się przemysł i inne zajęcia pozarolnicze.

Mimo to wielki boom nie był w stanie zapewnić pracy wszystkim rolnikom, którzy zaczęli popadać w nędzę i wypadali poza margines społeczny. Nie mieli jak zarobić na chleb, trafiali na ulicę i stawali się nędznikami. Wielu z nich uznało, że emigracja to jedyna szansa na ratunek. Zaczęło się od wypadów, często jedynie sezonowych, do naszych sąsiadów i krajów na Zachodzie. Niedługo później, w drugiej połowie XIX wieku, wynaleziono parowce, które zapewniły możliwość szybkiego dopłynięcia do Ameryki. Wtedy coraz więcej osób zaczęło myśleć o podróży na inny kontynent.
Tyle ogółem. A patrząc na Polskę, trzeba jeszcze wspomnieć o zaborach oraz nieudanych powstaniach i spowodowanych przez nie represjach. Wiele osób musiało z Polski po prostu uciekać.

Do Brazylii
W tym samym czasie odległa Brazylia uzyskała niepodległość i stanęła przed wielką szansą rozwojową. Kawa zyskiwała na popularności na całym świecie, a Brazylia nie miała dość mieszkańców, by zwiększyć produkcję. Władze podjęły więc decyzję, aby zapraszać europejskich rolników. Nasi zaborcy, widząc w tym szansę na zmniejszenie ilości okupowanej populacji, chętnie pomagali Polakom emigrować do Brazylii.

Nie inaczej było z bohaterami naszej opowieści. Przy pomocy zaborczych urzędników oraz brazylijskiego aparatu państwowego, Nova Prata i okolice zostały w 1890 roku zasiedlone 200 polskimi rodzinami. W samym mieście osiedlono tylko kilka rodzin, rozrzucając większość Polaków po obrzeżach miasta i jego okolicach. To utrudniło mi zadanie odnalezienia śladów Polonii, ale spowodowało, że mogłem skupić się na tym, czego podróże po dawnych polskich regionach mnie nauczyły. Na zaczepianiu ludzi.

Jesteś Polakiem?
Południe, idę w przyjemnym cieple, nie jest gorąco, słońce przyjemnie grzeje i nakazuje ściągnąć kurtkę. Kwiecień. Brazylijskie lato zamienia się powoli w jesień. Mijam drewnianą, wiekową, parterową chatkę, jedną z wielu budowanych tu w podobnym stylu. Na ganku siedzi starsza kobieta. Będzie kolejną osobą, którą zapytam o to samo: „Você é polaco?” (Jesteś Polką?).

W końcu udaje się – w odpowiedzi słyszę magiczne: „Dobry wieczór!”. Chwilę później dowiem się, że Polonia w Brazylii od godziny 12:00 nie mówi „dzień dobry”, tylko „dobry wieczór”. Jest to kalką używanego w Brazylii języka portugalskiego, w którym do południa mówi się „dzień dobry”, czyli „bom dia”, później „boa tarde”, czyli „dobrego południa”, natomiast wieczorem „boa noite” – „dobry wieczór”. Z uwagi na brak w języku polskim zwrotu „dobrego południa”, zaczęto używać „dobry wieczór”.

Wujek Geraldo popija szymaron. Fot. Mateusz Jakubowski

My z Polski jesteśmy!
– Dobry wieczór! Z Polski przyjechałem, Mateusz Jakubowski jestem – mówię do starszej kobiety siedzącej na werandzie. – Ja też jestem z Polski – słyszę w odpowiedzi, podczas której dołącza do nas mąż kobiety – Jej! My z Polski jesteśmy! Modelski! Karol, Karol Modelski jestem!

Rodzina Modelskich całe życie utrzymywała się z rolnictwa. Serra Gaúcha słynęła z rolnictwa oraz produkcji win. Dzisiaj wszystko zdaje się być zapomniane. Ale kiedyś… Była hodowla, świnie, kury, zboże, teraz jest już dużo mniej wszystkiego, bo nadszedł czas emerytury i organizmy słabe. No i dzieciaków nie ma pod ręką. Ale dzieci pomagają. Modelscy mają ich aż jedenaścioro. – Dużo mam dzieciów. Ale tak kiedyś było, tu każda familia miała jedenaście, dwanaście albo nawet więcej dzieciów, nie było na to sposobu.
Przez ponad 100 lat kolejne pokolenia dzieci pomagały rodzicom w uprawie roli i żyły pod jednym dachem w wielopokoleniowej rodzinie. Dzisiaj nie ma po tym ani śladu. Nowych dzieci nie ma, a wszystkie, które stały się dorosłe, pożeniły się, poszły w świat, „tam do boru gdzieś”, jak mówi senior Modelski. Oboje mówią piękną, dawną polszczyzną, taką samą, jakiej używali ich przodkowie. Oglądamy razem kilka starych, rodzinnych zdjęć. Ze ściany zerka na nas Matka Boska Częstochowska, uwieczniona na wiekowym i zniszczonym obrazie. To jedyna zachowana rzecz, którą babcia przywiozła ze sobą z Polski.

Katarzyna Zając się nazywała. Miała 6 lat, kiedy przypłynęła do Brazylii. Ale nie wiadomo skąd, bo informacja ta zatarła się z czasem. Można się tylko domyślać. Modelscy nie mówią „tak”, tylko „jo”. – Może Pomorze? Kaszuby? Kujawy? – pytam, ale rozmówcom nic to nie mówi.

Kariani na swojej działce. Fot. Mateusz Jakubowski

Dom przy linii szóstej
Niedługo potem pod domek podjeżdża zdezelowany golf. W odwiedziny przyjechała siostrzenica, Kariani Modelski, która mieszka kilka kilometrów dalej i u której zatrzymam się na parę najbliższych nocy. Jedziemy do niej pełną dziur szutrową drogą, jedyną w okolicy, o numerze 6. Klimat jak na zapomnianych polskich wsiach przy granicy z Ukrainą. Co jakiś czas mijamy chałupy, a Kariani pokazuje palcem te, w których mieszkają osoby polskiego pochodzenia. Ze względu na nazwę ulicy, wszystkie mijane chałupy znajdują się „przy linii szóstej”. Dom Kariani znajduje się w małym skupisku kilku domków. Wokół nich pola, trochę upraw, dużo kur i kaczek, psów i zieleni. Czasy świetności osada ma już dawno za sobą.

Kariani zbliża się powoli do pięćdziesiątki. Mieszka ze swoim o kilka lat młodszym facetem, Danielem, oraz schorowanym wujkiem Geraldo, którego wzięła pod opiekę. Ubogi drewniany domek ma niesamowity urok, ale żyć jest w nim ciężko. Woda ze studni. Prąd pociągnięty, ale w głównych pomieszczeniach żarówki zwisają z sufitu. Najcenniejszymi przedmiotami wydają się żeliwny piec oraz nowy, czyli mający z 15 lat stół. Reszta to meble z duszą. Drewniane, zrobione własnoręcznie przez dziadków z wykorzystaniem drewna z okolicznych drzew. Na mój przyjazd przygotowano prawdziwą ucztę. Mus z rosnących tu awokado, ryż z fasolą i kurczaka. 

Kariani maluje pisanki. Fot. Mateusz Jakubowski

Od haftów po pisanki
Rodzina Kariani żyje z rolnictwa. Ma własne mięso i produkty rolne, kury znoszą jajka, a w przydomowym stawie pływają ryby. Jeden sąsiad pędzi bimber, drugi uprawia lokalne ziemniaki, czyli maniok. Wszyscy wymieniają się ze sobą produktami. Ale pieniądze też są potrzebne. Kariani zarabia je na tworzeniu typowo polskiego rękodzieła. Od haftów po jej ukochane, drewniane pisanki. Najpierw robiła je babcia, Marianna Petrykowski-Modelska, która nie wiadomo skąd przypłynęła do Brazylii. Potem jej mama. A teraz robi je Kariani.

Pisanki Kariani. Fot. Mateusz Jakubowski

Zrobienie jednej pisanki zajmuje jej jedną, czasem dwie, maksymalnie trzy godziny. Sprzedaje je, w przeliczeniu na polską walutę, za niecałe 50 zł. Starcza z tego na paliwo do auta i najpilniejsze potrzeby. Jej pisanki znane są w całej „polskiej” Brazylii. Większość skupisk Polonii ma w swoich domach pisanki zrobione przez Kariani. Wzór z kolorowym kogutem na białym tle jest jej ulubionym. Mówi, że robi go w godzinę i opanowała go do perfekcji. – Zrobiłam ich już około 10 tysięcy – mówi z dumą. A ja jestem w stanie w to uwierzyć, widziałem je w całej Brazylii.

Skromne życie z dnia na dzień
Idziemy przejść się po sąsiadach. Wszyscy cieszą się, że pierwszy raz w historii odwiedził ich Polak, taki prawdziwy, z Polski. Każdy z odwiedzanych sąsiadów wręcza nam prezenty. Sałatę, bataty, domowej roboty alkohol. – My tu dbamy każdy o każdego, pomagamy sobie zawsze – mówi Kariani, zastanawiając się dłużej nad każdym zdaniem i szukając odpowiednich słów, bo ciężko jej przychodzi mówienie po polsku.

Spacer kończy się u pana Dawida Kuankowskiego, żyjącego w podobnym do domu Kariani drewnianym i podupadłym gospodarstwie. Jego dziadkowie, którzy przypłynęli z Polski, nazywali się Kułakowscy. Ale portugalski urzędnik zapisał nazwisko w dokumentach tak, jak słyszał. Dziadkowie, jako ludzie niepiśmienni, nie wiedzieli, że nazwisko zapisane zostało z błędem. Stali się Kuankowskimi.
Gospodarz nalewa każdemu z nas po pełnej szklance własnego bimbru, a następnie motywuje do coraz szybszego picia, chętnie nalewając kolejne szklaneczki, co następnego dnia spowodowało u mnie potworny ból głowy. Siedzimy i rozmawiamy o życiu przy „linii szóstej”.

Każdy klepie tutaj biedę. Wystarczy spojrzeć na kilka domków, z których każdy wymaga pilnego remontu. Ale mieszkańcy nie są nieszczęśliwi. Żyją w zgodzie z naturą, do miasta praktycznie nie jeżdżą, nie mają dużych potrzeb. Wiodą skromne życie z dnia na dzień. Oczywiście, przydałoby się trochę pieniędzy, założyłoby się wtedy zamki w drzwiach albo wstawiło szkło w puste okiennice. Ale co zrobić. Jest jak jest.

Historie wszystkich mieszkających tu rodzin są praktycznie identyczne. Dziadkowie, niepiśmienni chłopi, przypłynęli do Brazylii, przeważnie bez żadnego majątku. Dostali od Brazylii kawałek lasu i zaczęli karczować. Drewno sprzedali, kupili narzędzia i starali się przetrwać. Mimo dużej śmiertelności wokół i wielu problemów, stawali w końcu na nogi. Budowali chałupy, wykarczowane połacie terenu obsiewali i zaczynali być samowystarczalni. Gdyby nie samochód Kariani, człowiek mógłby myśleć, że czas stoi tutaj w miejscu.

Na tle kaplicy św. Stanisława. Fot. materiały prasowe

Kaplica św. Stanisława
Następnego dnia, mimo ciężaru w głowie, wstajemy razem z kogutem. Dla mnie, mieszczucha, to jedna z tych cudownych rzeczy, jakie spotkać można we wszystkich polskich wsiach, które odwiedziłem – nieważne, o której się zaśnie, wstaje się razem z kogutem. Obchodzimy gospodarstwo. Wszystko się zgadza, zwierząt nie brakuje. Sypiemy drobiowi paszę, chwilę później jemy ryż z fasolą i pijemy lokalną yerbę – chimarrão. W stanie Rio Grande do Sul, w którym się znajdujemy, yerba, czyli ostrokrzew paragwajski, występuje naturalnie. Szymaron, bo tak lokalni Polacy spolszczyli nazwę chimarrão, to popularna na świecie yerba mate. Z tą tylko różnicą, że liście yerby mieli się na drobny puch, podobny do mąki. Pije się ją tutaj codziennie, na południu Brazylii nie ma dnia bez szymaronu.
Po krótkiej pogawędce ruszamy w okolicę. Po 10 minutach dojeżdżamy do drewnianej Kaplicy św. Stanisława. Wybudowali ją pierwsi Polscy – mieszkańcy „linii szóstej”. Malutka kaplica, bardzo zadbana, widać, że to oczko w głowie okolicznych mieszkańców. Kariani opowiada o trudach budowy i o tym, że wszyscy znają tę kaplicę. – Od zawsze Polacy śpiewają tutaj: Na tej linii szóstej, na tej linii szóstej, jest kaplica polska, jest kaplica polska, jest święty Stanisław i jest Matka Boska! – mówi, dodając po chwili namysłu: – Znasz tą piosnkę? – Oczywiście, że nie znam – odpowiadam. – Jak to możliwe, przecież wszyscy ją znają! – odpowiada szczerze zdziwiona.
W środku znajduje się kilka małych, krótkich ławeczek, zdjęcie Jana Pawła II oraz obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Mszy raczej już się nie odprawia. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu był ksiądz, Polak, który docierał na miejsce na koniu. Teraz ksiądz lokalny jest. Bez polskiego pochodzenia. Dojechać ciężko, droga słaba, ludzi mało. Ciężko.

Pierwsi Polacy
Jedziemy kilka kilometrów dalej na pierwszy, okoliczny polski cmentarz. Opiekuje się nim Pedro Gajewski, 60-latek, który pochował tutaj całą najstarszą rodzinę. Mała powierzchnia, może 100 na 100 metrów, pięknie przystrzyżona trawa, drzewa iglaste dają cień. Nagrobki prawie niezachowane. Były z drewna, nie wytrzymały próby czasu.
Pierwsze groby pochodzą z 1890 roku, czyli z roku przyjazdu Polaków do Brazylii. I nie ma się co dziwić. Śmiertelność pierwszych osadników była bardzo wysoka, spali pod gołym niebem, lasy, czy bardziej po lokalnemu – bory, karczowano gołymi rękami, nie było co jeść, Polacy byli słabi i często schorowani. Wielu nie przeżyło tej próby.

Pośrodku cmentarza wystaje pionowo z ziemi wysoki, złamany, gruby kawałek drzewa. – To krzyż, co tu był z drzewa od samego początku. Tyle z niego zostało dzisiaj. Był duży, wysoki, od ponad stu lat tu jest i jeszcze stoi – mówi opiekun cmentarza, a ja staram się odczytać tekst na jednej z niewielu zachowanych nagrobnych płytek. Tu spoczywa Wawrzyniec Pawlak. Lat 63. Umarł 21 grudnia 1938. Leżą tu Błachowicze, Waszkiewicze, Gajewski, Kaźmirski, Knycpel… Pierwsi Polacy. Spali najpierw przykryci krzakami, żeby mieć gdzie spać w pierwszych dniach. Później dopiero zaczęli bór ciąć i żyć. Bida była.

I szkoda tylko, że ta bida powróciła. Okoliczne osady stoją puste, młodych praktycznie w ogóle nie ma, wyjechali szukać szczęścia w mieście. – Po nas już możliwe, że nic z polskości nie zostanie. Większość naszych dzieci nie mówi już po polsku i nie ma ich tutaj – mówi na odchodne Pedro, polerując święty obrazek pośrodku cmentarza.

Coroczny zjazd Polaków w Casca. Fot. Mateusz Jakubowski

Zjazd w Casca
Ruszamy do nieodległej miejscowości, Casca. Dzisiaj odbywa się tam coroczny zjazd Polaków z okolic Serra Gaúcha. Wszystkie dwieście biletów rozchodzi się od razu po rozpoczęciu sprzedaży.
Jadę jednym z autokarów zbierających uczestników z okolicznych wiosek. – Mój pradziadek, Wojciech Władczuk, był z Łodzi, przypłynął do Brazylii, jak miał 6 lat – mówi siedzący obok mnie staruteńki, łysy jak kamień, współpasażer. – Mój dziadek miał dwanaście synków, najstarszy był Janek, mój tata, tak, on był najstarszy – mówi po chwili namysłu. – No i jak przyjechali tutaj z Łodzi, to robili to, to… słowa mi brakuje! Oni robili… te… po portugalsku tecelagem! – Tkactwo – dodaje staruszka siedząca rząd obok. – No bo jak przypłynęli tu z miasta Łódź, to co innego mogli robić?

Zespół ludowy „Kalina” tańczy krakowiaka. Fot. Mateusz Jakubowski

Duża sala, powitanie chlebem i solą, lokalny zespół ludowy „Kalina” tańczy krakowiaka. Kieliszek wódki, tak trzeba zacząć, cała sala woła „na zdrowie”, uroczystość się rozpoczyna. Panie przynoszą bemary na środek sali. Czarnina, pierogi, kiełbasa, różne rodzaje mięsa. Potem pączki i kompot. Nikt nie dziwi się, że nie lubię czarniny. „Tutaj jest tak jak w Polsce, młodzi nie jedzą czarniny, tylko my, starzy, jemy” – usłyszałem co najmniej kilka razy. Po posiłku atmosfera rozluźnia się.

Rozpoczynam wędrówkę między ludźmi, zaczepiam, podpytuję, szukam kontaktu. Prawie nikt nie mówi po polsku. Z młodych nikt. Pytam o to siedzącą obok mnie dziewczynę, studentkę. – Nie mówię po polsku – odpowiada po angielsku. – Ona mówi! – wtrąca się po polsku jej ojciec. – Mówi: „Chcę pieniędzy, tatuś”! Dziewczyna wybucha śmiechem, zrozumiała.

Coroczny zjazd Polaków w Casca. Fot. Mateusz Jakubowski

Zabawa jest przednia, muzyka gra z głośników, tańce, śpiewy, trochę alkoholu. Środek nocy i koniec spotkania przychodzi zaskakująco szybko. Po całym wieczorze zaczepiania ludzi zdaję sobie sprawę, że prawie niczego się nie dowiedziałem i nie zebrałem materiału. – Teraz jest trudno, bo te najstarsze umarły, nie ma dużo ludzi, co gadają po polsku – słyszę na zakończenie.

Wypełnionym autokarem wracamy na miejsce noclegu, śpiewając „Hej okoły” i „Szła dzieweczka”. Zastanawiam się, czy jutro uda mi się znaleźć kogoś, kto zna historię swojej rodziny. Ale to już temat na inną opowieść…

Mateusz Jakubowski, Polonika nr 303, lipiec/sierpień 2024.

Obejrzyj materiały filmowe Mateusza Jakubowskiego na: www.sladamipolonii.pl

BIEŻĄCY NUMER

PRZEGLĄD IMPREZ

Nasz Wiedeń

Deutschsprachige Texte

So sind wir

POGODA w WIEDNIU