Na nowo u siebie
Czasem wydaje się, że wszystko będzie tak jak dawniej. Innym razem – że to wreszcie koniec tułaczki. Bywa, że to tylko przystanek przed kolejnym wyjazdem. Powroty z emigracji są różne: planowane i przypadkowe, wyczekiwane i wymuszone. Ale zawsze niosą jedno – zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością..
W tym reportażu oddajemy głos czterem osobom, które wróciły z Austrii do Polski. Łączy je jedno: każda z nich musiała na nowo zdefiniować, co znaczy „być u siebie”. To historie o codzienności, która nie zawsze odpowiada wyobrażeniom. O relacjach, które zostają gdzieś w połowie drogi. I o wartościach, które krystalizują się dopiero wtedy, gdy patrzy się na wszystko z dwóch stron.

Historia Dominiki i Patryka
Wszystko zaczęło się dość niewinnie – od wakacyjnych wyjazdów do Wiednia, krótkich wypadów przy każdej wolnej okazji. Z czasem jednak te wyjazdy zamieniły się w coś więcej. Stolica Austrii stała się po prostu drugim domem.
Dla Dominiki, pochodzącej z miasta na Lubelszczyźnie, Wiedeń był ogromnym skokiem. Tamten świat wydawał się ograniczony. A tu? Nowoczesność, międzynarodowość, możliwości. „To był świat, którego nie znałam i który pokochałam”.
Patryk, jej mąż, urodził się i wychował w Austrii. Miasto znał od zawsze, było dla niego naturalnym środowiskiem. Dominika z kolei uczyła się od początku wszystkiego – języka, zwyczajów, rytmu codzienności. Skończyła studia i została inżynierem, potem pojawiły się dzieci. Patryk, absolwent Handelsakademie, pracował jako księgowy. Ich życie było uporządkowane, stabilne. Byli otoczeni kulturą, przyjaciółmi, zielenią. „To było spokojne, dobre życie”.
Wiedeń był magnetyczny, szczególnie dla młodej pary bez zobowiązań. Ale kiedy pojawiły się dzieci, przyszły też nowe pytania. Czy Wiedeń nadal odpowiada ich potrzebom? Czy Polska mogłaby być lepsza?
Pandemia przyspieszyła decyzję. „Zamknięci w mieszkaniu bez balkonu, z dwójką maluchów, nie mogliśmy nawet wyjść na spacer – wspomina. – Przedszkola były niedostępne, parków nie wolno było odwiedzać. To było nie do zniesienia”.
W Polsce czekał na nich pusty od lat dom rodziców Patryka. Zbudowany z myślą o ewentualnym powrocie, nie spełniał tej roli. Do czasu. W czerwcu 2020 roku, gdy otwarto granice, spakowali się i wyjechali – z założeniem, że będzie to próba: rok, może dwa.
O powrocie do Polski rozmawiali wcześniej, ale w postaci marzenia. Patryk od dawna nosił w sobie tę myśl, ona podchodziła do niej ostrożnie. Jednak to była wspólna decyzja. Bez nacisków, bez przekonywania. Po prostu – oboje poczuli, że to właściwy moment.
Planowanie zajęło zaledwie kilka tygodni. Patryk szybko znalazł pracę w Polsce, dzięki znajomości języka niemieckiego, angielskiego i polskiego. Udało się też zorganizować przeprowadzkę – kuzyn Patryka pożyczył busa, a resztę przewieźli własnym autem. Najwięcej czasu zajęło uporządkowanie spraw w Austrii – zwrot mieszkania w systemie Genossenschaft, zamknięcie rozliczeń. Ale wszystko poszło sprawnie.
Najtrudniejsze przyszło dopiero po decyzji. Reakcje otoczenia były mieszane. „Pytali nas, co robimy – wspomina Dominika. – Czy jesteśmy pewni? Przecież Patryk nie zna życia w Polsce. A co z dziećmi? Co z pracą? To wszystko podważało słuszność tej decyzji, budziło niepokój”. Mimo to zdecydowali się zaufać sobie. Po latach wspólnego życia w Austrii wiedzieli, że dadzą radę.
„Z biurokracją w Polsce nie mieliśmy większych trudności. Trzeba się po prostu przestawić, zrozumieć, jak funkcjonują urzędy, gdzie i co można załatwić – opowiada Dominika. – Dużym plusem jest to, że dziś naprawdę wiele spraw da się ogarnąć online. Zaskoczyła mnie tylko jedna sytuacja. Pewna kobieta w małym miasteczku powiedziała coś bardzo negatywnego o osobach wracających z zagranicy. Że się wywyższają, że nic im nie pasuje. To było bolesne. Ale na szczęście był to wyjątek. W większości spotykaliśmy się raczej z ciekawością i otwartością, a nie oceną”.
Prawdziwe wyzwania przyniosła kolejna fala Covidu. Samotność, zamknięcie, brak możliwości budowania nowych relacji. Tęsknota za przyjaciółmi z Wiednia bolała najbardziej. „To były relacje głębokie, prawdziwe. Takie, które zostają” – mówi Dominika.
Z czasem jednak przyszła stabilizacja. Dzieci odnalazły się w przedszkolu, pojawiły się nowe znajomości. A życie w Polsce na prowincji – choć inne – okazało się ciepłe, spokojne. „Tu czas płynie wolniej. Może to kwestia mniejszego miasta, ale naprawdę mamy więcej czasu. I to był jeden z naszych celów”.
Z Austrii najbardziej brakuje im ludzi. Przyjaciół. Smaków. Patryk czasem tęskni za Almdudlerem, Liptauerem czy wybornym sznyclem, żartując, że Polska nie potrafi zrobić porządnego Kartoffelsalat. Ale nie brakuje im pośpiechu. Presji. Biegu. „Polska to teraz nasz dom – mówi Dominika. – Choć Wiedeń też był kiedyś domem. I chyba zawsze nim trochę zostanie”.
Patryk, pytany kiedyś, czy czuje się bardziej Polakiem, czy Austriakiem, nie umiał odpowiedzieć. Teraz mówi, że jest dzieckiem świata. I może właśnie to jest klucz: być tam, gdzie jest dobrze. Nie szukać definitywnych odpowiedzi.
„Emigracja to była największa lekcja życia – mówi Dominika – i dała mi wszystko: rodzinę, rozwój, przyjaciół, szersze spojrzenie na świat. Pokazała mi, że potrafię odnaleźć się w każdej sytuacji i że nie trzeba się bać zmian – tylko dać sobie szansę. Bo każda zmiana niesie w sobie strach, ale i ogromną szansę, której być może od razu nie da się dostrzec”.
Historia Agnieszki
Wyjechali do Austrii z myślą, że to tylko na chwilę. Rok, może dwa – tyle miało wystarczyć, by szybko, na czarno zarobić na wesele. Los jednak zdecydował inaczej. Wiedeń wciągnął ich niemal od razu. Początkowo było narzeczeństwo, potem ślub, dzieci. On pracował na budowie, ona zaczynała jako Putzfrau, by z czasem zatrudnić się w sklepie spożywczo-przemysłowym. Życie układało się harmonijnie – zwykła codzienność, która z biegiem lat stała się czymś więcej niż tylko epizodem. Stała się ich życiem.
Wspomnienia początków jawią dla niej w wyjątkowo jasnych barwach: łatwość, z jaką zdobywało się pieniądze, wygodne życie w dobrze zorganizowanym mieście, szybka legalizacja pobytu i pracy. „Wszystko szło z górki – wspomina. – Wiedeń dawał tyle możliwości, również dla dzieci. To było nasze miasto”.
Pierwszy raz o powrocie do Polski wspomniał mąż. To było zaraz po narodzinach ich pierwszego dziecka. Ona zbyła to wzruszeniem ramion. W ogóle nie wyobrażała sobie wyjazdu z Austrii. Nie wtedy. „Po pierwszym porodzie w Austrii wiedziałam, że chcę rodzić tam i drugie dziecko. To było bardzo dobre doświadczenie – przyznaje. – Nie wyobrażałam sobie robić tego w Polsce. Zachęcające było też wsparcie socjalne. Ale po narodzinach drugiego dziecka wszystko zaczęło się zmieniać”.
Marzenie męża o powrocie nie gasło. Chciał zbudować dom na wsi, reaktywować firmę, którą porzucił przed emigracją. Tymczasem w Wiedniu pracował na etacie – z czasem coraz mniej opłacalnym. On też w zasadzie podjął decyzję: „wracamy”. Ona – jak mówi – musiała ulec.
Planowali długo w głowach, ale realna organizacja trwała zaledwie kilka miesięcy. Pandemia pokrzyżowała plany. Przez jakiś czas mieszkali u znajomych, czekając, aż granice się otworzą i zostaną zniesione kwarantanny.
„Na początku była ekscytacja – mówi Agnieszka. – Nie sądziłam, że jednak zatęsknię tak bardzo za Wiedniem”.
Przez pierwsze trzy lata mieszkali u teściów, którzy bardzo cieszyli się na powrót wnuków. On wznowił działalność gospodarczą, ale często jeździł w delegacje. Ona została z dziećmi w domu. Po latach samodzielności musiała przywyknąć do dzielenia przestrzeni, kuchni, decyzji. „Trudne było to, że ktoś ciągle próbował nam coś narzucić – przyznaje. –Byliśmy dorośli, z długim doświadczeniem życia na własny rachunek”.
Biurokracja w Polsce dała im się we znaki. „Za każdy dokument trzeba płacić – mówi Agnieszka. – I długo się czeka. Do każdego lekarza potrzebne jest skierowanie. A i tak czeka się miesiącami na wizytę. Wszędzie też trzeba dojeżdżać samochodem. Wiedeń nas rozpuścił komunikacyjnie”. W Polsce, jak twierdzi, wszystko było „bardziej pod górkę”. A najbardziej boli to, czego nie dało się odtworzyć – przyjaźnie, znajomi, to miasto, które przez lata stało się ich miejscem na ziemi.
Czy odczuła szok kulturowy? „Nie wiem, czy można to tak nazwać – mówi – ale bardzo dotkliwie odczułam różnicę w nastawieniu ludzi. W Polsce wszystko wydaje się podszyte narzekaniem, pesymizmem. Ludzie są bardziej zamknięci, częściej pełni uprzedzeń”.
Jej mąż odnajduje się lepiej. „Nie tęskni za hałasem, nie brakuje mu problemów z parkowaniem – śmieje się. – Ale ja… ja nadal żałuję, że wróciliśmy. Chociaż mamy własny dom, choć jestem u siebie”. Mówi, że Wiedeń zawsze będzie jej drugim domem. Że wraca tam przynajmniej dwa razy do roku. Że nie przestaje tęsknić. Że emigracja nauczyła ją szacunku – do innych, do pracy, do różnorodności. Że nie wyklucza, iż jeszcze kiedyś wróci – tym razem na dłużej. „W Austrii życie było z górki. Tu częściej jest pod górkę – mówi”.
Ale może po prostu trzeba mieć nadzieję, że za tą górką też coś będzie.

Historia Elżbiety
Wyjazd do Austrii nie był długo planowany. Propozycja pracy przyszła nagle, zdjęcia z Kufstein – góry i zamek – zachwyciły ją od pierwszego spojrzenia. Kilka tygodni później spakowali się do busa i samochodu kombi. I pojechali. Bez większych planów, z entuzjazmem. „To był totalny spontan” – wspomina Elżbieta.
Zamieszkali w Tyrolu, oboje znaleźli zatrudnienie w branży logistycznej. Codzienność w Austrii kręciła się wokół pracy i górskich spacerów. Lubili to życie – aktywne, spokojne, otoczone pięknem natury. Tam też urodził się ich syn.
Początki były jednak trudne. Elżbieta przyjechała pierwsza, bez znajomości języka, bez znajomych. Pracowała w stresującym środowisku, zmagając się z mobbingiem ze strony przełożonego. Jej mąż dojeżdżał tylko na weekendy, co kilka tygodni. „Byłam tam sama – mówi. – Ale wtedy postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby nauczyć się niemieckiego i zmienić pracę. Choćby miało to być zmywanie naczyń. Byle tylko zostać”.
Udało się. Po trzech miesiącach otrzymała nową ofertę. Jej mąż również zaczął szukać pracy na miejscu – dzięki pomocy sąsiada, Chorwata, został kierowcą w Intersparze. Praca była ciężka i niewdzięczna, ale z czasem oboje znaleźli zatrudnienie w tej samej firmie spedycyjnej. Tam zostali na kilka kolejnych lat.
Nie planowali powrotu. Kufstein był dobrym miejscem do życia, nawet jeśli z czasem nazbyt spokojnym. Elżbieta tęskniła trochę za życiem towarzyskim, szczególnie po założeniu własnej działalności, ale nie był to powód do pakowania walizek.
Chodziło raczej o coś innego – o pragnienie dłuższego podróżowania. Umowa najmu dobiegała końca, więc postanowili: „wyjeżdżamy do Azji”. Na pół roku. Po drodze mieli zatrzymać się w Polsce – tylko na dwa tygodnie.
Tylko że życie lubi komplikować plany. Sąsiad zalał ich mieszkanie w Polsce, trzeba było robić remont. Wyjazd się przesunął. A potem jeszcze bardziej. Mąż Elżbiety dostał możliwość pracy zdalnej w austriackiej firmie, ale z Polski. Różnica w kosztach życia była nie do przecenienia. Zostali. „Połączyło się wszystko naraz – mówi. – Zamieszanie z mieszkaniem, nowa praca zdalna, potrzeba większej stabilizacji”.
Zaskoczeń było kilka. Mentalność. „W Tyrolu każdy każdemu mówił ‘dzień dobry’ – mówi Elżbieta. – Tutaj jak kogoś pozdrowisz na ulicy, patrzy na ciebie jak na wariata. Do tego narzekanie – wszechobecne, codzienne. I przeklinanie. Wróciłam do kraju, gdzie co drugi człowiek na ulicy klnie pod nosem. To nie jest przyjemne, szczególnie po czteromiesięcznym pobycie na Bali, gdzie ludzie byli po prostu wdzięczni i uśmiechnięci”.
Kolejny zgrzyt – służba zdrowia. „W Austrii przy leczeniu dzieci używa się paracetamolu, ibuprofenu i ewentualnie naturalnych środków. A w Polsce, o zgrozo, co drugie dziecko na antybiotyku”. Opowiada, jak poszła do lekarza w Austrii będąc w ciąży. –„Pierwszy trymestr, a lekarka mówi: ‘w razie czego przepiszemy antybiotyk, jak nie przejdzie po tygodniu’. Nie mogłam w to uwierzyć. To było szokujące”.
Oprócz trudnych spraw doświadczyli też ulgi. „Wreszcie mogliśmy zostawić dziecko z rodziną i wyjść gdzieś razem – wspomina. – Na emigracji nie mieliśmy takiej możliwości. Przez dwa lata wyszliśmy we dwoje może raz”.
Formalności okazały się zaskakująco proste. Elżbieta zamknęła działalność w Austrii, zarejestrowała się jako bezrobotna w Polsce, szybko znaleźli przedszkole dla syna – mimo że był grudzień. Najwięcej nerwów kosztowało ją zamknięcie spraw z austriackim urzędem skarbowym. „Finanzamt nie odnotował mojej rezygnacji z działalności i przysłał jakieś absurdalne kary. To było wykańczające”.
Reakcje rodziny były mieszane. „Część uważała, że oszaleliśmy – śmieje się. – Zostawić tak ułożone życie w Austrii i wrócić? Przecież tam mieliśmy wygodę. Ale nikt nie widział, jak wiele nas to kosztowało. Nie mieliśmy czasu dla nas dwojga, bo nie było z kim zostawić dziecka. Teraz, będąc w Polsce, mamy ten luz. Czasem wystarczy jedno ‘proszę’, żeby pobyć tylko we dwoje”. Ponadto teściowa była zachwycona. Wreszcie miała ich na miejscu – choćby na jakiś czas.
Najbardziej jednak ubolewa nad zmianą trybu życia dzieci. „W Tyrolu dzieci codziennie bawiły się na dworze, niezależnie od pogody. W Polsce siedzą w przedszkolu całe dnie. Widziałam, jak mój syn traci odporność. To było frustrujące”.
Czuje się rozdarta. „W Austrii zawsze wiedziałam, że nigdy nie będziemy traktowani jak ‘swoi’, nawet jak dobrze mówiliśmy po niemiecku – mówi. – Ale po powrocie do Polski też nie czuliśmy się do końca jak u siebie. Wszystko się zmieniło, znajomi się rozeszli, miasto wyglądało inaczej. To już nie było ‘nasze miejsce’”. Zadaje sobie pytanie: czy to w ogóle możliwe, by po emigracji gdzieś znów poczuć się w stu procentach u siebie? „Chyba nie. I to chyba boli najbardziej”.
Mimo że początkowo zakładali tylko krótki postój w Polsce, zostali już dwa lata. I nie planują wracać do Austrii. „Nie widzimy potrzeby – mówi Elżbieta. – Zarabiamy jak w Austrii, żyjemy jak w Polsce. I jest nam z tym dobrze”.

Historia Joanny
Do Austrii trafiła, bo jej partner dostał pracę w Wiedniu. Kończyła wtedy studia i potraktowała to jako przygodę – okazję do zdobycia doświadczenia i sprawdzenia się w nowym środowisku. Tak zaczęło się sześcioletnie życie w Austrii.
Pracowała w działach personalnych kilku międzynarodowych firm. Rytm dnia wyznaczała praca, ale poza tym zachwycały ją wiedeńskie ulice i architektura. „Na początku nie mogłam się napatrzeć na budynki – wspomina. – No i ta różnorodność ludzi, kultur, języków – to mnie przyciągało. Pamiętam też bardzo wysokie ceny” – dodała z uśmiechem.
Z Wiedniem wiązała się na zmianę. Przed pandemią wróciła na dwa lata do Polski, potem znów do Austrii – na kolejne trzy. A teraz, od lipca 2024 roku, znów mieszka w Polsce. Tym razem na stałe. „Nie planuję wyjazdu” – mówi krótko.
Decyzja o powrocie nie była wynikiem impulsu, a raczej wielu nawarstwiających się przemyśleń. Zdecydowały zmęczenie mentalnością austriacką, chęć mówienia codziennie po polsku, wizja lepszych zarobków w zawodzie. „Po prostu nadszedł moment, w którym chciałam wrócić”.
Na początku zamieszkała u przyjaciółki. Po dwóch miesiącach znalazła pracę i mieszkanie. „Cała organizacja była prosta, nic mnie nie zaskoczyło. Byłam na bieżąco z tym, co dzieje się w Polsce”. Reakcje otoczenia? Bez dramatów. „Wielu się nie zdziwiło. Wcześniej mieszkałam w różnych krajach, więc takie ruchy są dla mnie naturalne. Niektórzy byli po prostu smutni, że nie będziemy się już widywać”.
Najtrudniejsze okazało się coś innego: obcowanie wyłącznie z jedną mentalnością. „W Austrii codziennie miałam kontakt z ludźmi z różnych krajów, z różnymi spojrzeniami na świat. Tu tego brakuje”. Czasem słyszała też, że jest zbyt otwarta, że w Polsce trzeba uważać, co się mówi, bo ludzie są zazdrośni. Taki komentarz zapamiętała szczególnie. Mimo to czuje się w Polsce dobrze. „Uaktywniły się we mnie elementy polskiej mentalności – mówi z uśmiechem. – W jakimś sensie umiem się tu wpasować”.
Zaskoczyły ją pozytywnie skala rozwoju technologicznego i dostęp do różnych benefitów, typu prywatna opieka medyczna, Multisport, nowoczesne biura. A także wydarzenia kulturalne i kreatywne, których, jak mówi, brakowało jej w Wiedniu.
Nie tęskni za emocjonalnym dystansem, jaki często towarzyszy relacjom z Austriakami. „Brakuje tam chęci, żeby zrobić coś ponad minimum, żeby wykazać się inicjatywą, pomóc z własnej woli” – mówi. Do tego dochodzą wysokie ceny usług, niska jakość prac remontowo-budowlanych i frustracja z powodu ograniczonego dostępu do podstawowych usług w weekendy – także tych naprawdę pilnych.
„W pewnym sensie doświadczyłam powrotnego szoku kulturowego – przyznaje. – Ale Polska to dziś mój dom. Zmienia się szybko, dynamicznie. Czasem trudno za nią nadążyć, ale to też daje energię”.
Emigracja ją ukształtowała. Zmieniła jej podejście do drugiego człowieka i do samej siebie. Nauczyła wolniejszego tempa, większej uważności i mniejszej potrzeby posiadania. „Wiedeń nauczył mnie ciężkiej pracy – i to bardzo przydało się po powrocie do Polski. Jeśli umiesz to utrzymać, masz naprawdę dobrą bazę”.
Epilog: Liczby też mają swoją historię
Powroty z emigracji to nie tylko osobiste decyzje – to także zjawisko, które widać w statystykach. W latach 2018–2022 więcej Polaków opuszczało kraj na stałe, niż do niego wracało, a bilans migracji był ujemny. Dopiero w 2023 roku po raz pierwszy od lat odnotowano wyraźną przewagę powrotów: w Polsce zameldowało się prawie 19,5 tysiąca osób powracających z zagranicy, podczas gdy wyjazdy wyniosły około 10 tysięcy.
Z kolei liczba Polaków mieszkających tymczasowo za granicą (czyli przebywających ponad 12 miesięcy poza krajem) maleje od 2017 roku – z 1,7 miliona do około 1,56 miliona w 2023 roku. To może oznaczać nie tylko mniejszą skalę wyjazdów, ale i coraz częstsze powroty.
Statystyki nie mówią wszystkiego. Ale potwierdzają jedno: coraz więcej osób próbuje odnaleźć się na nowo – tam, skąd kiedyś wyjechali.
Anna Hofstätter, Polonika nr 309, lipiec/sierpień 2025