Muzyka we krwi

Muzykująca rodzina. Fot. Mariusz Michalski

Muzyka we krwi

Jest lutnikiem Filharmoników Wiedeńskich. Przygotowuje instrumenty dla jednej z najlepszych orkiestr świata. O swojej drodze do Wiednia, o miłości do muzyki i o tradycjach muzycznych swojej rodziny opowiedział nam Jakub Topór.

Skąd się wzięło rodzinne zamiłowanie do muzyki?
– Nasze zamiłowanie do muzyki towarzyszy nam od dziecka. Zostaliśmy wychowani w góralskiej kulturze i w przywiązaniu do tradycji. W moim domu nikt nie grał, ale za to tańczyliśmy i śpiewaliśmy.

Rodzinna kapela góralska. Fot. Mariusz Michalski

Żonę poznałem tutaj, w Wiedniu, w zespole góralskim, w którym razem występowaliśmy. Wprawdzie gdy przyjechałem do Wiednia zespołu już nie było, ponieważ  brakowało muzyków i z tego powodu zespół się rozpadł. Dopiero kolega mojego taty, Tadeusz Fronek, który był działaczem Związku Podhalan w Wiedniu, ogłosił nabór. Brakowało wtedy jeszcze jednego muzyka do pełnego składu. Przypadkowo spotkałem się z Fronkiem i to on zaproponował mi przystąpienie do zespołu. Zgodziłem się i przyszedłem na pierwszą próbę.

Podczas jednej z uroczystości na Kahlenbergu Tadeusz ogłosił reaktywację zespołu, do którego później dołączyła moja przyszła żona Renata. Ponieważ  Renata czynnie angażowała się w pielęgnowanie tradycji swojego rodzinnego regionu, czuła też potrzebę aktywnego uczestnictwa w tym przedsięwzięciu. W ten sposób rodzinne zamiłowanie do muzyki przenieśliśmy z naszych podhalańskich wiosek do Wiednia. Mój tata jeszcze w Polsce należał do Związku Podhalan, z kolei moja siostra i brat także w Polsce grali na instrumentach.

Jak często muzykujecie razem i przy jakich okazjach?
– Wcześniej występowaliśmy z zespołem góralskim w Wiedniu, a obecnie jesteśmy kapelą rodzinną. Często jesteśmy zapraszani przez dyrektor Szkoły Polskiej Hannę Kaczmarczyk na różne szkolne uroczystości. Oboje naszych dzieci dodatkowo uczy się w Szkole Polskiej. Często jesteśmy też zapraszani na uroczystości urodzinowe lub na msze polskie w wiedeńskich kościołach. Gdy jedziemy w rodzinne strony na weekend, święta czy urlop, to zawsze bierzemy  ze sobą instrumenty, ponieważ czasami gramy tam na chrzcinach czy urodzinach. Podczas jazdy w samochodzie zazwyczaj nic do tyłu nie widać, bo jest tak zapakowany skrzypcami i basami, że jedziemy tylko na lusterkach. Tak naprawdę nie wiemy, czy będziemy grać, ale instrumenty zawsze nam w drodze towarzyszą.

Jaką muzykę gracie?
– Wraz z Renatą zajmujemy się tylko naszą regionalną góralską muzyką. Nasze dzieci chodzą w Wiedniu do szkoły muzycznej i grają muzykę klasyczną, zgodnie z programem nauczania.

Na jakich instrumentach gracie? Proszę przedstawić swoją muzyczną rodzinę.
– Mój tata, który należał do zespołu góralskiego, wpadł na pomysł założenia zespołu dziecięcego, więc zaprosił nauczyciela muzyki, który przyjeżdżał dwa razy w tygodniu do naszej szkoły podstawowej i po południu prowadził lekcje gry, a po pewnym czasie przeprowadzał już z nami próby zespołu. Nie uczyliśmy się grać z nut, tylko ze słuchu, bo tak najczęściej grają górale. Kiedyś muzyka góralska nie była rozpisywana na nuty, tylko przekazywana z pokolenia na pokolenie na bazie słuchu. Nie było książek z nutami, dlatego każdy muzykant miał swój własny styl, i chociaż jest to ta sama melodia, każdy grał ją inaczej. Oczywiście muzycy z różnych wsi potrafią zagrać razem, ale w rzeczywistości jest to czysta improwizacja. Po stylu gry do dzisiaj rozpoznaje się, kto danego muzyka uczył grać. Wystarczy że muzyk coś zagra, i już wiadomo, że uczył go ten lub inny prymista. Obecnie też powoli zaczyna się zapisywać nuty.

Skład naszej rodzinnej kapeli góralskiej to dwoje skrzypiec i basy. Amelka gra prym, Antoś na basach, a ja na sekund. W domu mamy sporo innych instrumentów, na których dzieci grają dla przyjemności. Sami się uczą z pomocą internetu: Amelia gra chętnie na pianinie i gitarze, a Antoni na perkusji. Oboje chodzą na prywatne lekcje skrzypiec.

Renata nie skończyła szkoły muzycznej i nie gra na żadnym instrumencie, za to śpiewa i tańczy. Jak większość górali została wychowana w duchu tradycji naszego regionu. Kiedyś nie było u nas szkół muzycznych. Obecnie na Podhalu powstają różne szkółki muzyczne, są też różnego rodzaju kursy i lekcje prywatne.

Czy dzieci zamierzają kontynuować muzyczne rodzinne tradycje?
– Mamy nadzieję, że będą kontynuowały naszą tradycję, i dlatego trzymamy rękę na pulsie. Niestety czasami, tak jak dzisiejsza młodzież, dzieci wolą posiedzieć przed komputerem lub pograć na telefonie. Cała nadzieja w tym, że po naszych koncertach przychodzą zadowoleni i cieszą się ze wspólnego śpiewania i grania. Sądzimy, że Amelii i Antosiowi nadal będzie się podobało wspólne muzykowanie.

Jakub Topór przy pracy. Fot. archiwum prywatne

Pana wykonywany zawód również związany jest z muzyką. Proszę o tym opowiedzieć.
– Kolega, który uczył mnie wykonywania muzyki góralskiej, chodził do Zespołu Szkół Plastycznych w Zakopanem i kształcił się na lutnika. Niestety choroba oczu nie pozwoliła mu zająć się tym zawodem na dłużej. Właśnie Przemek pokazał mi własnoręcznie zrobione przez siebie skrzypce. Bardzo mnie to zainteresowało, jak samemu można zbudować taki instrument.

W tym czasie pasjonowałem się informatyką i programowaniem, które w latach 90. w Polsce były bardzo modne. Nagle poinformowałem rodziców, że chcę jednak iść do Zakopanego do wspomnianej szkoły plastycznej i zająć się budową instrumentów. Maturę zdałem w Państwowym Liceum Plastycznym im. Antoniego Kenara w klasie meblarskiej o specjalności lutnictwo. Na tym kierunku uczyły się cztery osoby, inni z roku zajmowali się meblami artystycznymi. W liceum Kenara uczyłem się tylko budowy nowych instrumentów. Następnie poszedłem do Poznania do Akademii Muzycznej i dopiero na studiach doszły renowacja i poszerzona wiedza o innych instrumentach.

Podczas egzaminu profesorowie zapytali mnie, czy umiem grać. Odpowiedziałem, że tak, i wziąłem skrzypce, a następnie zagrałem po góralsku. Komisja egzaminacyjna zrobiła wielkie oczy. Zapytano mnie, czy wiem, że będę musiał nauczyć się grać z nut, i to do tego muzykę klasyczną. Dlatego musiałem chodzić na zajęcia z gry na skrzypcach, a przez pewien czas koledzy pomagali mi nadrobić zaległości.

Może jakieś ciekawostki czy anegdotki związane z Pana pracą?
– Gdy orkiestra jedzie w trasę koncertową, zawsze wraz z nią jedzie lekarz i lutnik. Mam więc okazję zwiedzić wiele państw i miast. Podczas trasy koncertowej zajmuję się tylko instrumentami smyczkowymi, ponieważ jest to moja specjalizacja. Kiedyś, gdy przylecieliśmy do Londynu na koncert, otwieram kontrabas, a tam okazuje się, że główka odkleiła się od korpusu. Wtedy na szczęście orkiestra londyńska pożyczyła nam instrument, a ja podczas koncertu naprawiałem uszkodzony kontrabas, gotując na zapleczu w miedzianym garnku klej i podgrzewając go lampą spirytusową.

Jest to bardzo precyzyjna robota i trzeba przy tym uważać, bo instrumenty są na ogół bardzo stare i do tego niesamowicie drogie. Musiałem się spieszyć, bo zaraz po londyńskim koncercie lecieliśmy dalej do Erewania. Instrument zapakowałem bardzo ostrożnie ze wszystkimi zamontowanymi ściskami. Już na miejscu w Armenii po wyschnięciu kleju mogłem uzbroić instrument i muzyk mógł na nim ponownie grać.

Następna historia zdarzyła się w Moskwie, przed koncertem na Kremlu. Jeden z akustyków, który rozstawiał nagłośnienie i mikrofony, pociągnął za kabel i przewrócił pulpit do nut na instrument, który się rozkleił. Na szczęście mieliśmy jeszcze sześć godzin do koncertu. Podobna sytuacja: miedziany garnek, lampa spirytusowa i zapach gotowanego kleju na zapleczu sali koncertowej i do tego obstawa dwóch żołnierzy rosyjskich, którzy mnie pilnowali i kontrolowali, co ja robię.

Czy ma Pan też okazję jako widz posłuchać, jak brzmią przygotowane przez Pana instrumenty?
– Rzadko mam taką okazję, dlatego że muszę być cały czas obecny na zapleczu, by udzielić pomocy muzykowi, gdyby coś się wydarzyło z instrumentem podczas koncertu. Jest to odpowiedzialna funkcja, która wymaga wiedzy i lat praktyki. Jednak podczas koncertów mam okazję zobaczyć i usłyszeć światowej sławy muzyków występujących z orkiestrą.

Kiedyś, będąc jeszcze w Polsce, z ciekawością słuchałem Koncertów Noworocznych Wiedeńskich Filharmoników. Wtedy bardzo chciałem chociaż raz dotknąć lub wziąć do ręki taki instrument. Dzisiaj przygotowuję tej orkiestrze instrumenty do koncertów lub w razie potrzeby je naprawiam, a na dodatek towarzyszę podczas koncertów na całym świecie i czuję klimat słynnych sal koncertowych.

W Pana rodzinie są też tradycje sportowe. Pana brat, Wojciech Topór, był skoczkiem narciarskim, trenerem, asystentem trenera polskiej kadry skoczków, Thomasa Thurnbichlera. Czy Pan też skakał na nartach?
– Tak, jako dziecko skakałem, przynajmniej próbowałem. Jednak tata powiedział, żebym dał sobie spokój, bo nic z tego nie będzie. Oczywiście dalej próbowałem, bo wszyscy koledzy skakali. Skoki na odległość kilkudziesięciu metrów pozwalają już poczuć smak skakania. Ponieważ Wojtek miał większy talent ode mnie, poszedł do Liceum Sportowego, a potem studiował na Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie.

Dlaczego zamieszkał Pan w Austrii?
– W sumie nigdy nie planowałem zamieszkać w Austrii. Podczas studiów chciałem zrobić praktykę zawodową u jakiegoś mistrza. Starsi koledzy ze studiów wybierali się do Cremony we Włoszech. Wiadomo, jest to miasto Antonio Stradivariego, największe zagłębie lutników. Jednak w tamtym czasie utrzymanie się za granicą było dla nas poza zasięgiem. Mój tata pracował w Wiedniu na budowie, więc miałem możliwość zamieszkać u niego. Dlatego między trzecim a czwartym rokiem studiów przyjechałem tutaj.

Wtedy były jeszcze w budkach telefonicznych książki telefoniczne, z których na kartki przepisywałem numery telefonów i adresy zakładów lutniczych. Później chodziłem od firmy do firmy i pytałem o możliwość odbycia praktyki. Niestety, nikt nie chciał mnie przyjąć.

Został mi już tylko ostatni adres, a był to lutnik Filharmoników Wiedeńskich. Pomyślałem wtedy, że nie mam po co iść. Na wystawie było napisane, że mieści się tam też komis zajmujący się sprzedażą instrumentów. Miałem ze sobą skrzypce, które sam zrobiłem, i zdecydowałem się jednak wejść do środka. Przedstawiłem się trochę po niemiecku, resztę powiedziałem już po angielsku, trochę pomogła mi dziewięcioletnia kuzynka, która chodziła tutaj do szkoły. Na początku powiedziałem, że chcę sprzedać skrzypce, które sam zrobiłem. Lutnik bardzo się tymi skrzypcami zainteresował, więc zapytałem o możliwość praktyk w jego firmie. Od razu zapytał, kiedy mogę zacząć i czy mam gdzie mieszkać. Przedstawiłem swoją sytuację i zaproponowałem kolejne wakacje, a on przystał na moją propozycję. W następnym roku przyjechałem na dwutygodniowe praktyki. Szef był bardzo zadowolony i zaproponował mi pracę po studiach, miałem tylko nauczyć się niemieckiego. Jednak dopiero po przyjeździe do Wiednia zacząłem naukę języka.

Prawdziwym powodem mojego pozostania w Wiedniu była jednak moja przyszła żona Renata, którą tutaj poznałem – czyli miłość. Poza tym mam bardzo fajnego szefa, który jest niesamowicie wyrozumiały i bardzo dobrze się z nim dogaduję. Dzięki niemu jestem już siedemnaście lat w Austrii. 14 stycznia 2011 r. dostałem pierwszego stradivariusa na warsztat i mogłem się nim osobiście zająć, a następnego dnia, 15 stycznia 2011 r., urodziła się moja córka Amelia. To był jeszcze bardziej wyjątkowy dzień.

Zapytam na koniec: „Góralu, czy ci nie żal”? Jak żyje się „z dala od stron ojczystych”?
– Jak przeprowadziłem się na obrzeża 13. dzielnicy Wiednia, koledzy stwierdzili, że przeprowadziłem się w góry. Do domu w Polsce nie jest daleko, granice są otwarte, więc podróż dosyć szybko schodzi. Nasze dzieci, jak były młodsze, chodziły do Szkoły Polskiej im. Jana III Sobieskiego w sobotę, a teraz uczęszczają na lekcje po południu w tygodniu, więc możemy częściej jeździć do Polski. Obecnie jednak jest tak dużo dodatkowych zajęć, że rzadko nam się to udaje.

W święta wolimy pozostać w Austrii ze względu na możliwość odpoczynku. Możemy wtedy więcej czasu spędzić z dziećmi. Jadąc do Polski, wypada pojechać do babci, dziadka, cioci, wujka lub dalszej rodziny i nie ma czasu odpocząć. W naszych górach mamy wtedy okres typowo turystyczny i tak naprawdę przez wielogodzinne korki trudno jest gdziekolwiek dojechać. Wolimy jechać tam poza sezonem turystycznym.

W Wiedniu żyje się nam bardzo dobrze. Jesteśmy zadowoleni, że los tak pokierował i nasze drogi się tu skrzyżowały. Nie żyjemy w naszej ojczyźnie, ale dzięki naszym tradycjom i kulturze, dzięki różnym polskim organizacjom, między innymi Szkole Polskiej, nie czujemy tego tak mocno, że jesteśmy na obczyźnie.

Rozmawiał Mariusz Michalski, Polonika nr 301, marzec/kwiecień 2024

BIEŻĄCY NUMER

PRZEGLĄD IMPREZ

Nasz Wiedeń

Deutschsprachige Texte

So sind wir

POGODA w WIEDNIU