Nie dyrdymały, tylko cudna opowieść

Elwira Rudecka. Jedna z tych wspaniałych kobiet w naszym polonijnym środowisku, którą zna większość z nas. Wulkan energii. Licencjonowana przewodniczka miasta Wiednia, znająca wszystkie jego zakątki, legendy, anegdotki – czyli cymesiki! Opowiada żywo i barwnie, przez co nie sposób zmienić tej opowieści – bo i tak poprawi po swojemu! Elwira Rudecka opowiedziała o sobie, swojej pracy i niedawno wydanej książce „Nieprzewodnik, czyli wiedeńskie dyrdymały”. No to ruszamy!

 

Zacznijmy od tego, co w tej chwili jest najważniejsze: dlaczego wybrała Pani zawód przewodnika?
– Jeżeli chodzi o zawód, to musimy się cofnąć do mojego dzieciństwa w Polsce. Mój starszy brat miał koleżankę, która wybierała się do szkoły hotelarskiej w Wiśle. Byłam wtedy małym dzieckiem, w zerówce. Ktoś mi powiedział, że po takiej szkole można zostać na przykład stewardessą, i to mnie zainteresowało. I ja się zobaczyłam tą stewardessą, przede mną otworzył się atlas świata! W tym momencie podjęłam decyzję, że zrobię wszystko, żeby też iść do szkoły hotelarskiej, zostać stewardessą i podróżować po świecie.
Zawód stewardessy jako taki był dla mnie mało interesujący, ale w tamtych komunistycznych czasach te „otwarte drzwi na świat” bardzo mnie pociągały. Do mojej wymarzonej szkoły hotelarskiej jednak nie poszłam, bo przyjechaliśmy do Austrii. A tutaj miałam całkiem inny przebieg kształcenia, bo – nie wiem, co mnie natchnęło – wybrałam szkołę handlową Handelsakademie. Ukończyłam ją jakoś, choć z matematyki jestem zero. Ale dziecięce marzenia pozostały i wiedziałam, że moja droga będzie związana z turystyką.

Co z marzeniem o zostaniu stewardessą?
– Chciałam zostać tą stewardessą, ale do Austria Airness mnie nie przyjęto, bo nosiłam okulary, a wtedy nie można było ich nosić. Z kolei do British Airweiss mnie przyjęli, ale pojawił się problem. W tamtym czasie nie miałam jeszcze obywatelstwa austriackiego, byłam jedynie na austriackiej wizie. Gdybym wyjechała z Austrii do Wielkiej Brytanii, nie mogłabym już tam wrócić, a przecież tu było moje życie, zbliżała się moja matura. W takiej sytuacji chciałam podjąć studia na archeologii, ale odradzono mi to, argumentując, że co ja będę po tej archeologii robiła, ile zarobię. W sumie poszłam więc do pracy.

Co to była za praca?
Po maturze przez dwadzieścia lat plątałam się po różnych firmach, biurach i niechcący robiłam karierę – zostawałam kierownikiem działów, potem dyrektorem, potem były kolejne nominacje itd. Ale cały czas byłam strasznie nieszczęśliwa, ciągnęło mnie do czegoś innego. Gdy sekretarka pukała i wchodziła do mojego gabinetu, często zastawała mnie opartą o parapet i patrzącą na ludzi przechodzących właśnie ulicą... Summa summarum trafiłam do branży, która wymagała ode mnie 24-godzinnej dyspozycji. I pewnego dnia przyszłam do pracy, włączyłam komputer i przestałam widzieć. Przyjechała karetka i wzięli mnie do szpitala. Doznałam wypalenia zawodowego, nawet nie wiedząc o tym. Po prostu silnik mi się przegrzał.
Wypisałam się jednak na własną prośbę ze szpitala, bo wprawdzie nie lubiłam swojej pracy, ale byłam bardzo obowiązkowa. Przyszłam do biura, włączyłam komputer i zobaczyłam niezliczone ilości maili... I wciąż napływały nowe! Pomyślałam: Boże, co ja jeszcze tutaj robię, przecież ja mam jeszcze 40 lat do emerytury, ja tego nie przeżyję! To był impuls, wyłączyłam ten komputer, wstałam, wzięłam żakiet, torebkę i przechodząc przez sekretariat powiedziałam: Proszę mi nie robić kawy. Sekretarka zapytała: – Wychodzi pani? – Nie, zwalniam się. Poszłam do szefa i z natychmiastowym skutkiem się zwolniłam.

Odważna decyzja!
– Była godzina 11.00, wyszłam z biura, ściągnęłam z siebie ten swój żakiet, szłam ulicą i myślałam: Boże, co ja mam teraz zrobić? Co się w ogóle robi, jak ma się czas wolny, co ludzie wtedy robią? Pomyślałam: pójdę do kina, może jest jakiś przedpołudniowy seans. I faktycznie był. Kupiłam sobie wielki popcorn, wielką colę, weszłam i byłam sama na sali. Nie wiem, co to był za film, opadły ze mnie emocje i od razu zasnęłam. Dopiero po seansie sprzątający mnie obudzili, wystraszyli się, że jakiegoś zawału dostałam, bo zastali mnie przewieszoną przez fotel.
Następnego dnia zadzwonił do mnie mój były szef z propozycją, że jeśli wrócę do pracy, to będę mogła decydować, ile godzin będę pracować. Zgodziłam się, zastrzegając, że nie chcę mieć żadnej odpowiedzialności, jeżeli chodzi o pracowników. Chcę mieć najprostszą robotę. I on się na to zgodził. Wtedy zastanowiłam się, czego ja tak naprawdę chcę, i wróciłam do moich dziecięcych marzeń o turystyce. Przypomniałam sobie, że jest coś takiego jak miejski przewodnik. Znalazłam organizowane na BFI kursy i nie zastanawiając się wiele poszłam na wieczór informacyjny, zameldowałam się i zapłaciłam. I wtedy zaczęła się moja droga w tym kierunku. To był bardzo trudny kurs. Robiłam go łącząc z moją pracą zawodową, którą kończyłam o godz. 13.30.

Jakie były początki pracy w charakterze przewodnika?
– To jest działalność na zasadzie samozatrudnienia. Trzeba być członkiem cechu, opłacać samemu składki, odprowadzać podatki, prowadzić księgowość. Nie poszłam od razu na głęboką wodę, tylko przez jakiś czas jeszcze pracowałam w biurze i dodatkowo budowałam klientelę. Ważnym bowiem elementem w tej branży jest marketing, o który samemu trzeba zadbać. Można np. złożyć swoją ofertę w agencjach, dużych biurach podróży i tam być zameldowanym. Jeżeli dla przykładu przyjeżdżają Amerykanie, to organizatorzy takich przyjazdów dzwonią do nas i dają nam zlecenia. Najwięcej zleceń z Polski pojawia się w maju i czerwcu, podczas tzw. długich weekendów. Wtedy do Wiednia przyjeżdżają setki autokarów z Polski.

W jakich językach Pani oprowadza?
– Najczęściej w polskim i niemieckim, czasami w angielskim. Zazwyczaj oprowadzam więc Polaków, Niemców, Austriaków i Szwajcarów. Co ciekawe, mam styczność z wieloma Polonusami z całego świata. Nieraz są to rodziny mieszane albo dzieci niezbyt dobrze mówiące w języku polskim. Wtedy oprowadzam ich trochę po angielsku i po polsku.

O co najczęściej pytają turyści?
– Często pytają, ile zarabiamy, jak wysoki jest czynsz, jak wygląda styl życia, jacy są Austriacy, co to znaczy być Austriakiem. Bardzo dużo takich pytań zadają klienci, którzy po raz pierwszy przyjechali do Europy. Na przykład Amerykanie są zszokowani tym, że w sklepach ceny podawane są w brutto, a nie netto. Pytają o język austriacki, co kupić na prezent, jakie się daje napiwki, jakie potrawy są dla nas typowe, co warto zjeść. Dziwią się często, że na co dzień nie nosimy austriackich strojów ludowych, czyli słynnych „Dirndl” i koron na głowie. Naprawdę dziwią się, że nie wyglądamy tak jak w filmach o Sisi, które oglądali. Nie można więc być dobrym przewodnikiem, obojętnie, czy to jest Wiedeń, czy Paryż, jeżeli w tej kulturze się na co dzień nie żyje.

Pytają więc o sprawy bytowe. A co z historią?
– Często pytają się o słynną Sisi. Akurat ja nie należę do grona jej fanek i trochę ją odbrązawiam, bo nie była tak pozytywną osobą, jak jest przedstawiana. Pytają też o Hiszpańską Szkołę Jazdy, o Gustava Klimta. Najczęściej zadawane pytanie dotyczące Klimta brzmi: Gdzie można obejrzeć w jednym miejscu wszystkie jego obrazy? A moja rozczarowująca wszystkich odpowiedź: – Niestety, nie ma takiej możliwości.

A jeśli na przykład grupa z Polski przyjeżdża ze swoim przewodnikiem?
– To od razu mam ważną informację: przewodnik z Polski nie może oprowadzać turystów po Austrii, ponieważ w Austrii zawód przewodnika jest licencjonowany i chroniony prawnie. Uprawnienia przewodnika zdobywa się wtedy, gdy jest się zameldowanym w Austrii i ma się ukończony obligatoryjny kurs zakończony egzaminem w języku niemieckim i dodatkowo jednym wybranym. Tu też odprowadza się podatki i składki. Zdarzają się biura podróży, które przysyłają tzw. polskiego przewodnika – pilota. Te osoby nie żyją na co dzień w Austrii, więc brakuje im kompetencji. Są to ludzie, którzy często wiedzę czerpią z Wikipedii czy z przewodników, w których są jedynie przedruki obarczone błędami. I tacy przewodnicy wysyłają ludzi w miejsca, których po prostu nie ma. Za takie nielegalne oprowadzanie grożą wysokie kary. Austriacki licencjonowany przewodnik od razu jest rozpoznawalny na ulicy, ponieważ ma obowiązek noszenia tzw. blachy, czyli identyfikatora.

Oprowadza Pani tylko po Wiedniu czy po całej Austrii?
– Przygotowani jesteśmy na całą Austrię. Ale ja w swojej działalności skoncentrowałam się na Wiedniu i okolicach, Burgenlandzie i Dolnej Austrii, dodatkowo wybrałam Graz i Linz, gdzie nie ma polskojęzycznych przewodników licencjonowanych i jest łatwy i szybki dojazd. Z moimi grupami nie jeżdżę dalej, ponieważ nie mogę być specjalistką od każdego zakątka kraju.

Jakieś anegdotki?
– Jest ich wiele! Pamiętam grupę z Polski, która przyjechała autobusem. Czasami do autobusu doczepiana jest przyczepka bagażowa, ale ci mieli... naczepę na konia. Początkowo myślałam, że przyjechali na jakieś zawody i tego konia w jakimś boksie zostawili, a teraz chcą trochę pozwiedzać. Ale podczas oprowadzania podszedł do mnie pan i zapytał o koński targ w Wiedniu, bo chciałby kupić konia. Wytrąciło mnie to trochę z równowagi. Po krótkim zastanowieniu powiedziałam, że nic nie słyszałam o końskich targach w Wiedniu. Ale zaczęłam się dopytywać, o co dokładnie mu chodzi. Stwierdził, że jego córka kiedyś była w Wiedniu i kazała mu kupić konia – i on po tego konia przyjechał. Po dalszym dopytywaniu powiedział, że są tu jakieś specjalne konie. I coś zaczęło mi świtać w głowie... Zapytałam, czy są to białe konie, na co on odparł, że nie wie, ale chodzi o jakieś typowo wiedeńskie konie. Poradziłam mu, żeby zadzwonił przy mnie do córki i uściślił, o jakie konie chodzi. Zadzwonił i córka mu potwierdza: Tak, tak, kup mi takiego białego konia, nazywa się Lipizaner. Powiedziałam mu, że te konie nie są zapewne na sprzedaż. Poprosiłam, aby dał mi telefon i zapytałam córkę, czy ona poważnie chce kupić Lipizanera, na co ona: Tak, oczywiście. Jak kiedyś byłam na występach, to sprzedawano figurki porcelanowe. Ja chcę taką właśnie figurkę!
Tej historii nie zapomnę do końca życia. No cóż, nie dogadali się do końca i ten biedny tata – a może nie aż tak biedny, skoro chciał rzeczywiście kupić w Wiedniu konia – tarabanił się z tą przyczepką do Wiednia i z powrotem.

To rzeczywiście zaskakująca historia! Może coś jeszcze?
– Oprowadzam przez trzy dni grupę Amerykanów. Im trzeba wszystko dokładnie wyjaśniać, tak więc co chwilę powtarzam: Vienna, Austria, Hofburg, Vienna, Austria, Opera, Vienna, Austria…. I trzeciego dnia, na zakończenie oprowadzania, jeden z panów mi dziękuje za wspaniały pobyt... w Budapeszcie!

Zdarzają się uciążliwi klienci?
– Bywa, że są wręcz nieprzyjemni, gdy za wszelką cenę chcą udowodnić, że to, co przeczytali na jakimś internetowym blogu, jest prawdą. A nawet wulgarni, bo niektórym wydaje się, że jeżeli płacą za nasze usługi, to musimy wszystko znosić. Ale to są wyjątki, może dwie grupy na sezon. Nie wchodzimy wtedy w niepotrzebne dyskusje, oprowadzamy i rozstajemy się. Z reguły klienci są uprzejmi, chcą w wakacje spędzić miło czas, dopytują się o szczegóły. Lubię grupy, które zadają pytania, zachęcam wręcz do tego. Ludzie czasami obawiają się, że zadając pytania pokażą swoją niewiedzę. Ale jeżeli nie mieszkają w Wiedniu, to mają oczywiste prawo nie wiedzieć wielu rzeczy. Są też grupy bardziej wymagające, np. historycy sztuki czy architekci. Miałam też grupę inżynierów energii odnawialnej, których od razu uprzedziłam, że skoncentruję się na pewnych zagadnieniach, ale nie będę z nimi dyskutowała na fachowe tematy.

A jakie mniej znane miejsca w Wiedniu mogłaby Pani polecić?
– Jeżeli ktoś chce dowiedzieć się czegoś o nieznanych zakątkach Wiednia, to polecam swoją książkę „Nieprzewodnik, czyli wiedeńskie dyrdymały”. Napisałam ją z moją koleżanką Anną Hofstätter. W szesnastu rozdziałach opisujemy różne ciekawe wiedeńskie historie. Możemy na przykład poczytać o pięciu nieznanych pałacach, pięciu legendach, pięciu kamienicach, o pięciu kobietach, o których zazwyczaj nie opowiadamy, o pięciu mężczyznach i wielu innych ciekawostkach. Takich cymesikach.

 Czy ta magiczna piątka to jakiś świadomy wybór?
– Nie, to czysty przypadek. Tych postaci czy miejsc było tak wiele, że musiałyśmy się ograniczyć. Nasz wybór padł na liczbę pięć, żeby jakoś nad tym wszystkim zapanować.

Skąd pomysł na książkę?
– Zrodził się z nudów. Nigdy nie miałam ambicji, żeby napisać książkę, ponieważ jestem bardziej gawędziarką niż pisarką. Proces pisania tej książki był dla mnie niczym poród dziesięcioraczków. To był okres covidowy, gdy mieliśmy zakaz wykonywania zawodu. Chcąc uratować się przed marazmem, przed nicnierobieniem – bo ile razy można sprzątać piwnicę, garaż, poukładać książki na półkach zgodnie z tematem, a potem kolorem – postanowiłam napisać książkę, wiedząc jednak, że nie będzie to przewodnik. Można więc tę książkę czytać na kanapie, nie przyjeżdżając do Wiednia.
I jeszcze jedno – proszę nie brać tej książki na serio. Jeżeli ktoś szuka prawdziwego przewodnika, to z góry mówię: proszę tej książki nie kupować. Ta książka jest zbiorem ciekawostek potwierdzonych faktami historycznymi, dokumentami, ale są w niej też plotki, czyli przekazy nie do końca potwierdzone. Książka jest do nabycia przez moją stronę www.nieprzewodnik.pl Wydałyśmy tę książkę w opcji tzw. self-publishingu. Zgłosiły się do nas wydawnictwa, ale nie skorzystałyśmy z ich ofert. Chciały, abyśmy zrezygnowały z praw autorskich do tekstów, albo miały nierealne żądania finansowe.

Proszę zdradzić, że szykuje się druga książka. Do tego o tej nielubianej przez Panią Sisi!
– Jak już byłam w ferworze pisania, poszłam za ciosem i zaczęłam zbierać materiały na temat cesarzowej Sisi. Tak jak już wspomniałam, nie jest moją ulubioną bohaterką, ale powszechnie fascynuje. Będę chciała przedstawić jej różne oblicza, zarówno to romantyczne i tragiczne, jak i mniej znane – jako kobietę „przemocowca”, bo z czasem taka się stała. Nie będzie to książka tylko o Sisi, ale też o Romy Schneider, ponieważ te dwie postaci przeplatają się. Ukaże się w przyszłym roku.

A gdzie Pani chciałaby pojechać i co zwiedzić?
– (śmiech) Fantastyczną rzeczą w tym zawodzie jest to, że pracuję, z kim chcę, kiedy chcę i ile chcę, i na moich zasadach. Na początku, budując swoje nazwisko, brałam każde zlecenie i nigdy nie odmawiałam klientowi, co spowodowało, że ponownie znalazłam się na skraju wypalenia zawodowego. Po pewnym czasie jednak postanowiłam, że to musi się zmienić, bo po co poszłam „na swoje”? Po to, żeby decydować, kiedy i ile chcę pracować. Teraz daję sobie wolność – zawsze w tygodniu wykrawam sobie dwa wolne dni, a dodatkowo co miesiąc wyjeżdżam na co najmniej od 5 do 6 dni. Są to krótkie podróże, więc przeważnie po Europie. Natomiast muszę coś ważnego powiedzieć, i jeżeli ukaże się to drukiem, będzie to moje zobowiązanie: na moje 50. urodziny zrobię sobie podróż-niespodziankę, spakuję swój plecak i wyjadę na cztery miesiące. Moja podróż poprowadzi do Australii, Nowej Zelandii, na Fidżi i Kiribati. Na tej właśnie wyspie rozpoczyna się 1 stycznia nowy rok 24 godziny wcześniej niż u nas. Chciałabym więc jeszcze wyprzedzić czas!

Co jest jeszcze Pani fascynacją?
– Podróże, podróże, podróże. Lubię drogę św. Jakuba. Byłam na niej trzy razy i w przyszłym roku też się wybieram, tym razem pójdę drogą północną. Każda droga św. Jakuba jest inna, a ta pierwsza jest najbardziej przejmująca, pierwszej człowiek nigdy nie zapomni. Ona po prostu zapisuje się w głębi serca. Na tej następnej towarzyszą nam już inne myśli, znajdujemy się na innym etapie życiowym, mamy inne osobiste przeżycia. Chętnie też uczę się języków, bardzo chętnie tańczę. A więc taniec i śpiew. Śpiewam sobie sama, a tańczę wszystko, przede wszystkim latynoską bachatę.

Co jest dla Pani najpiękniejsze, a co najtrudniejsze w tym zawodzie?
– Najpiękniejsze jest dla mnie to, że mogę cały czas odkrywać Austrię i Wiedeń. Bo chcąc być dobrym przewodnikiem, nie możemy osiąść na laurach. Znienawidziłabym ten zawód, gdybym cały czas oprowadzała tylko po Hofburgu, Schönbrunnie, Ringu i powtarzała to samo. Więc szczególnie cieszę się z tych klientów, którzy dają mi jakieś nowe zadanie. Dla mnie najpiękniejsze jest to, że muszę wtedy odwiedzać obiekty muzealne, muszę odkrywać nowe ścieżki, chodzić na wykłady, czytać, pochłaniać wiedzę, cały czas się dokształcać. To jest najpiękniejsze. Oraz to, że mnie klienci polecają – to jest moja satysfakcja, że ludzie do mnie wracają, że mam dużo stałych klientów, którzy co roku do mnie przyjeżdżają.
A co jest najtrudniejsze? Nie dać się klientowi. Jak wspomniałam, przyjeżdżają tacy, którzy chcą narzucić swoją wiedzę wyczytaną gdzieś na blogach. I trzeba wtedy dać im do zrozumienia, że to oni ciebie opłacili, a nie ja ich. To ja mam im opowiedzieć, a nie oni mnie. Jako przewodnik trzeba mieć dobrą kondycję fizyczną, w czym pomaga mi to, że chodzę po drogach św. Jakuba i po prostu kocham wędrować. Pada czy nie pada, jest gorąco czy zimno. I jeszcze jedno: pogodzenie prywatnego życia z pracą. My pracujemy w systemie odwrotności tygodnia, a zatem najwięcej klientów mamy w weekend. Podczas gdy inni w weekend wypoczywają i mogą przykładowo posiedzieć w restauracji do późna w nocy, bo na drugi dzień sobie odeśpią, to ja muszę odejść od stolika najpóźniej o 22.00, żeby dojechać do domu, wyspać się i przygotować na drugi dzień, bo muszę być fit. To trzeba pogodzić też w domu, z rodziną. Jak przychodzi wysoki sezon, na przykład majówka, w domu mnie prawie nie ma. I to jest właśnie najtrudniejsze w tym zawodzie.

Za co kocha Pani Wiedeń?
– Kocham Wiedeń za Gemütlichkeit. Czyli za taką aurę spokoju. Tu inaczej płynie czas. I to też zauważają nasi goście. Jak przejmuję grupę, to chodzę z nimi po wiedeńsku, a grupy z reguły biegną. Muszę ich wtedy powstrzymywać i mówię: stop. Pokażę wam, czym jest Wiedeń, i państwo pójdą moim tempem. I po trzech dniach mówią mi: – Faktycznie, pani Elwiro, my wszystko zwiedziliśmy, ale nie z wywieszonym językiem.
Na koniec cofnijmy się jeszcze do Pani przyjazdu do Wiednia.
– Przyjechałam do Wiednia mając kilkanaście lat. Tu chodziłam do szkoły. Byłam w prywatnej szkole, otoczona wianuszkiem ludzi, którzy mnie niesamowicie wspierali. Do końca życia będę wdzięczna moim przyjaciółkom ze szkoły za ich miłość i zrozumienie, za pomoc w nauce języka niemieckiego, który szybko opanowałam. Mam z nimi ścisły kontakt, spotykamy się do dziś. Chciałabym podziękować dwóm moim wspaniałym profesorkom języka niemieckiego, pani prof. Trzebin i pani prof. Novousel, u których miałam przyjemność zdawać egzaminy maturalne z języka niemieckiego. Byłam jedną z dwóch osób z klasy, które wybrały na egzaminie język niemiecki jako przedmiot dodatkowy. Moje przyjaciółki i te dwie profesorki ugruntowały we mnie miłość do języka niemieckiego. Ja ten język po prostu kocham.

Jak zachęcić Polaków w Wiedniu, ich dzieci, do lepszego poznania tego miasta? A może i do pokochania?
– Może opowiem własną historię. Wsiąkłam w to miasto dlatego, że miałam bardzo mądrą mamę, wspaniałego człowieka. Kiedy przyjechałyśmy do Wiednia, bardzo ciężko pracowała, żeby mnie wykształcić, móc posłać do prywatnej szkoły. Chociaż nauka w prywatnej szkole nie jest wymierna, bo można chodzić też do dobrej publicznej szkoły. Ale moja mama poświęcała mi więcej czasu, czytała ze mną książki. Chodziła ze mną po Wiedniu i mi ten Wiedeń pokazywała. Chodziła ze mną do kawiarni, do muzeów, do kina. Pokazywała mi możliwości, jakie to miasto, ten kraj mógłby mi dać. I pozostawiła mi wybór – co ja chcę z tego zaczerpnąć. Nigdy mojej mamie tego długu nie spłacę. Przywożąc mnie do Austrii wiedziała, że ja do Polski nie wrócę i na przykład budowanie domu w Polsce „dla dziecka i na emeryturę” nie ma sensu. Przekonała się o tym sama, bo miała znajomych, którzy pobudowali domy, które dzisiaj stoją puste lub nadają się do remontu. Dzieci tych osób albo tu się urodziły, albo wychowały. Wprawdzie jeżdżą one do Polski, ale podobnie jak ja, w celach turystycznych i bardzo rzadko.
To, że ich rodzice mieli taką, a nie inną wizję swego życia, bardzo rzadko przełożyło się na wybory ich dzieci. Trzeba być mądrym rodzicem, dać dziecku swobodę i możliwość wyboru. Musimy się zastanowić, czy chcemy, żeby nasza córka była dla przykładu pracownicą fizyczną jak my. Jeżeli nam to wystarcza, to jest OK. Jeżeli dziecko się z tym zgadza i później nie będzie się chciało kształcić, tym bardziej jest OK. Ale jeżeli dziecko nie ma wyboru, bo nie zna nic innego, to my niczego dobrego dziecku nie daliśmy na drogę życiową. Ale być może ta matka, pracownica fizyczna z fabryki, pokaże ten Wiedeń dziecku, i to dziecko zostanie profesorem uniwersyteckim? A przecież każdej matce zależy na tym, żeby jej dziecko miało lżejsze życie. Nieprawda?

Rozmawiała Halina Iwanowska, Polonika nr 299, listopad/grudzień 2023

 

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…