Spotkanie z najstarszym polskim wiedeńczykiem

Przemierzył setki kilometrów, ze wschodu na zachód, z zachodu na południe. Zwykle zatłoczonymi pociągami, choć nie tylko...

 

 

 

 

 

 

Jak opowiada: – Po wielu latach do większej wolności poszedłem też na piechotę – przez Jugosławię do Austrii. Zawsze wolałem być wolnym człowiekiem. Rozmawiamy z Januszem Kurzępą, najstarszym Polakiem mieszkającym w Austrii.

Czytając wspomnienia z czasów wojny i okupacji oraz powojennej emigracji mamy zwykle przed oczyma jeden schemat: wychowanie patriotyczne, ukończenie nauki na tajnych kompletach, działalność w podziemiu. Jeśli udział w Powstaniu Warszawskim, to po jego upadku wywóz do obozu, potem powrót i nadzieja na nowe życie, rozczarowanie systemem i czekanie na upragniony paszport. Było jednak wielu Polaków, którzy ponieśli ofiary nie idąc nurtem martyrologii. Jednak i jednych i drugich życiorysy pisane były obcą ręką.
Pochodzący z województwa lubelskiego Janusz Kurzępa jako młody chłopak został wywieziony na roboty do Niemiec. W końcowych tygodniach wojny został zwolniony, po czym osiadł na ziemiach zachodnich, gdzie – tak jak wielu innych repatriantów – objął opuszczony niemiecki majątek i próbował poskładać swoje życie. Gdy rzeczywistość komunistyczna zaczęła go mocno uwierać, bez zbędnych bagaży ruszył przez zieloną granicę na południe. Zahaczając o Bałkany, ostatecznie dotarł do Wiednia. Dziś jest najstarszym polskim wiedeńczykiem, liczy 97 lat.

Z jakich okolic Polski Pan pochodzi?
– Urodziłem się w Sieradowie, w lubelskim. Po wojnie nigdy nie odwiedziłem tej miejscowości. Miałem siostrę i brata, ja byłem najmłodszy. Ojciec zajmował się szewstwem, a ja chciałem zostać księdzem. Ale ojciec powtarzał: bądź rzemieślnikiem, dzięki temu przeżyjesz. Takie miał podejście. Więc go posłuchałem. Gdybym nie uczył się podczas wojny na szewca, to nie jechałbym wtedy do Kraśnika po cholewki, a Niemcy by mnie nie złapali i nie wywieźli na roboty. Może spokojnie przeżyłbym wojnę i siedział gdzieś teraz na parafii.

Ile miał Pan lat, jak się wojna zaczęła?
– 16 lat. I jako 18-latek jechałem rowerem, mając przewieszone przez ramę te cholewki, piękne były, taka zdrowa czysta skóra. Oficerom niemieckim bardzo się podobała. Pytają: skąd masz te cholewki? Tłumaczę, że u Żyda kupiłem i do szewca wiozę. Zatrzymali mnie do wyjaśnienia, Rządca, który miał kontyngent na skóry, nie dojechał, i tak wysłali mnie do Niemca kartofle obierać.

Ale długo Pan na folwarku nie przebywał.
– Postanowiliśmy z Jankiem, z kolegą z Kraśnika, że uciekamy. W niedzielę. Wtedy gorąco się modliłem do Boga o pomyślną ucieczkę. Jeden dobry „Niemczak” wypisał koledze pociągi na Brunszwik, Hanover. Wysiedliśmy z pociągu przed Czechami, w lasku przeczekaliśmy noc i rano towarzysz mój niepotrzebnie spytał pewnego Niemca o drogę. Złapali nas i do łagru w Kędzierzynie na dwa miesiące zesłali, gdzie kopaliśmy rowy pod rury. Teraz tam są zakłady chemiczne Azoty.

Wojna dobiegała końca. Gdzie Pan się znalazł w tej zawierusze, gdy z Zachodu szli Amerykanie, a Wschód robił się czerwony?
– Niemcy już były zajęte przez aliantów. Jakaś przypadkowa dziewczyna zaproponowała mi, że razem wrócimy do Polski jako mąż i żona. Szukała męża na powrót do Polski, bo małżeństwa były przewożone w pierwszej kolejności. Zgodziłem się. Ale nie zdążyli nas przewieźć bliżej Polski, bo już Sowieci ją zajęli. Odesłali nas do kopania buraków w głąb Niemiec, w góry. Mieszkaliśmy u bauera w stodole. W okolicy znajdowały się zamaskowane tunele, tam jednego wieczoru znaleźliśmy skrzynkę z likierami. Opiliśmy się tak strasznie, dosłownie ścięło mnie z nóg w jednym momencie. Ciężki likier na prawie pusty żołądek.

Chciał Pan udać się z Amerykanami do USA, ale znalazł się ostatecznie w Polsce, i to od razu z żoną.
– Miałem 22 lata, bardzo chciałem jechać razem z Amerykanami, ale nie wzięli mnie ze sobą, bo nigdy w wojsku nie byłem. Za to wywieźli nas koleją nad granicę, zostawili na szynach, gdzie czekaliśmy na transport do Polski. W końcu poszliśmy na piechotę do Międzylesia, porozglądałem się po okolicy za zakładem szewskim. Razem z Marysią, tą, która mnie chciała za męża i z którą wracałem z Niemiec, zająłem jakiś opustoszały dom. Sprowadziliśmy swoje rodziny z różnych stron Polski. Marysia poszła pracować do sklepu.

Ale to nie ona była Pańską żoną. Jak miała na imię żona?
[Pan Janusz szuka długo w pamięci] Nie pamiętam. Matka Marysi przyjechała ze starszą córką i to ją chciała za mnie wydać. W ogóle mi się nie podobała, ja chciałem Marysię, ale w końcu ożeniłem się z jej siostrą.

Dom już stał, zasadził Pan drzewo, urodził się syn.
– Doprowadziłem do porządku cały dom i zakład szewski, zadbałem o ogródek. W 1946 r. urodził się mój syn. Ale nie chciałem być z żoną, nie kochałem jej, więc orzeczono rozwód. W zakładzie nie mogłem awansować na majstra, bo nie należałem do parti i nigdy nie było mi to w głowie. W Świebodzicach robili mi trudności w zakupie materiału do robienia butów. Więc jednego dnia, tak jak stałem, opuściłem Polskę. Był 1969 rok.

Na piechotę, przez zielone granice, w wieku 46 lat?
– Czułem, że mi włosy stoją dęba, dosłownie. Bałem się każdego szmeru w lesie, słyszałem kroki, chowałem się. Szedłem tak aż do Lublany, potem skierowałem się na zachód i przekroczyłem granicę Austrii. Wcześnie było, pod komisariatem policji musiałem czekać, bo jeszcze nikogo nie było w pracy. Powiedziałem, że jestem uciekinierem.

Został Pan przewieziony do obozu w Traiskirchen.
– Tam przeszedłem gehennę, przez rok pracowałem na czarno. Za mało zarabiałem, żeby kupić warsztat szewski. Zgodziłem się za to prowadzić jednemu Czechowi zakład. Ale ten mnie nie chciał zatrudnić. Potem pracowałem u Żyda, bez żadnego ubezpieczenia. Gdy się skaleczyłem w rękę, po prostu mnie zwolnił.

I w końcu nadeszły tłuste lata.
– Jeszcze przez dwa lata chwytałem się różnych prac: w pralni, przy malowaniu, jako stróż. W końcu za uskładane 120 tysięcy szylingów kupiłem warsztat w Wiedniu przy Kärntnerstraße 48. Znajomy Polak wymalował mi szyld, który głosił: Szewc – Butolog. Wziąłem sobie Austriaczkę za żonę. Przeżyliśmy razem 37 lat. Ona już miała 3 córki, które traktowałem jak własne. One też mnie polubiły. Leopoldyna, zdrobniale Poldi, nie znosiła swojego imienia, więc mówiłem do niej po prostu Schatzi. Do samej emerytury prowadziłem swój zakład szewski. Potem jeździliśmy z żoną na wakacje. Najbardziej podobało mi się na Teneryfie. To dziwna wyspa: na północy trawa i zieleń, na południu trochę księżycowy krajobraz i czarny piasek.
Przypomniałem sobie: moja pierwsza żona miała na imię Czesia!

Janusz Kurzępa przeszedł kilka lat temu operację serca. Z uwagi na niesamodzielność przebywa w domu opieki seniora na obrzeżach Wiednia. Jak na wiedeńczyka przystało, codziennie pije czarną kawę.

Anita Sochacka, Polonika nr 281, listopad/grudzień 2020


Dziękujemy pani Celinie Vessely za umożliwienie przeprowadzenia rozmowy.

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…