Emigracyjny maraton. Opowiadanie autobiograficzne

Znów jak przed laty znajoma sylwetka Stadionu Dziesięciolecia. Starter daje znak do najdłuższego biegu.

 

Brak tylko głosu redaktora Hopfera. Ten mój maraton jest szczególny. W trzech ostatnich maratonach, w których uczestniczyłem w Wiedniu, byłem obcokrajowcem, choć tam mieszkam. Dziś tu w Warszawie, w moim kraju, jestem cudzoziemcem. Okrążamy stadion. Biegnę swoim tempem, myśl błądzi... To, że wyjechałem, „zawdzięczam” poprzednim ekipom rządzącym, chyba wszystkim razem. Zdaję sobie nagle sprawę, że taki bardzo długi bieg, zmaganie się z dystansem można porównać z przeżyciami emigracyjnymi.

Obóz
Właśnie! Jak zaczął się mój emigracyjny maraton? Jakie były zakręty i trudności? Najpierw obozy da uchodźców w Traiskirchen i w Götzendorfie. Wielkie sale pełne ludzi, których łączyło głównie „dojenie” taniego wina z wielkich, dwulitrowych flach, zwanych krowami. W tym towarzystwie ja niepijący. Zakończeniem tego okresu była praca na budowie za jedną trzecią stawki Austriaka. Dziesięć godzin dziennie, przez wszystkie dni tygodnia, łącznie z niedzielą.
Pierwszy maratończyk Filippides, który przybiegł zawiadomić Ateny o zwycięstwie, padł podobno martwy. Aby nie „paść” jak on, trzeba było się przygotować. Kiedy obiegałem działki na Saskiej Kępie, kiedy docierałem do Falenicy, nie wiedziałem, że zaprawa przyda się na emigracji. W Austrii z obozu biegałem na pobliskie góry Leitha. W Wiedniu wieczorem po robocie, bez względu na pogodę, zakładałem dres, zimą trzy i pogrążałem się w ciemność nad długą wyspą na Dunaju. Czasem nie chciało się, zimno, deszcz, zmęczenie. Więc najpierw drzemka, potem bieg. Po bieganiu czułem się lepiej.
W biegach długich samo wyćwiczenie mięśni nie wystarczy, ważne są też wytrzymałość, upór, wzmocnienie systemu nerwowego, a wszystko to ułatwia też pokonywanie trudności życiowych. „Co ty robisz, żeby się nie nudzić w czasie długiego biegu? – pytali znajomi. – Pewnie w myśli opowiadasz sobie świńskie kawały”.
W rzeczywistości nuci się w myśli jakąś melodię, wspomina. Tak, w Polsce pracę miałem dobrą, ale płacono niewiele, choć jeszcze w liceum uczono nas, że praca złożona jest więcej warta niż prosta. Na treningach oglądam nocny krajobraz Wiednia i okolic. Obłoki nad miastem są zawsze malowniczo różowe od blasku świateł ulicznych. Po obu stronach Dunaju, na arteriach wylotowych, pędzą samochody, a szeregi latarń obramowują brzegi. Na estakadzie w pobliżu Heiligenstadt sznury świateł tworzą dziwne pętle.
Wytrzymałem ciężki trening, więc zniosłem i kłopoty emigracyjne. Nie mogłem zobaczyć się z najbliższymi, tęskniłem bardzo. Nie popadłem jednak w nerwicę, apatię, nie załamałem się jak Mietek. On, gdy tylko żona zapłakała w słuchawkę, natychmiast wrócił do kraju, akurat na rozpoczęcie stanu wojennego.
W pierwszej połowie maratonu nogi pracują jakby automatycznie. Pokonywanie dystansu sprawia przyjemność. Otóż to! Jakie przyjemności miałem ja – tam?

Janka
Gra na pianinie – najdroższa inwestycja to instrument. Poza tym pływanie, biegi treningowe, jazda rowerem, zwłaszcza z Janką. Sporo młodsza ode mnie. Nie była piękna, ale inteligentna. Zdawała się mnie dobrze rozumieć.
Wyszła za Austriaka, aby definitywnie załatwić sprawę pobytu. Nie mogła się widywać ze mną oficjalnie, bo bała się, iż on może robić trudności z rychłym uzyskaniem obywatelstwa, a potem z rozwodem. Sam na sam była czuła, ale mówiła: „Traktuj nasz związek jako czasowy układ. Dobrze mi z tobą, ale muszę myśleć o przyszłości swojej i dziecka. Nie mogę się wiązać z kimś, kto nie ma gwarantowanych dochodów, stabilizacji”.
Nie zaprzeczałem, nie byłem dobrym partnerem. Widywaliśmy się więc rzadko. Nasza przyjaźń była tajemnicą. To męczące jak ten bieg.

Mirka
Mirka, moja sąsiadka z obozowego hotelu, nie dobiegła. Była miła, między trzydziestką a czterdziestką. Wyglądała na indywidualność psychicznie dość silną. Jej maraton rozpoczął się gdzieś na Śląsku. Przyjechała odważnie z czternastoletnią córką. Mała miała talent do gry na skrzypcach.
Mirka okazywała mi sympatię, pomagałem jej pisać podania. Gdy wyprowadziłem się, dostała pokój po mnie.

Hotel
Drugi etap maratonu emigracyjnego to hotel w Wiedniu. Najpierw w pokoju z czterema kolegami – wszyscy wyjechali za morze – jedna łazienka z letnią wodą na przeszło sto osób. Tu okazało się, że ani Australia, ani Kanada, ani USA nie chcą takich emigrantów jak ja, którym w dodatku stuknęło pół setki. A słyszeliśmy w radiu, że przyjęto... Wmawiano nam, że Ameryka walczy o swobodę wyboru kraju, w którym chciałoby się żyć. Ja właśnie wybrałem...
Najważniejszy zarzut: byłem w partii. To, że nie chcąc pracować dla zakłamanych władz wolałem wybrać tułaczkę, nie stanowiło żadnego dowodu, iż byłem przeciwnikiem. W ten sposób można by potępić większość działaczy wszystkich dawnych stronnictw w Polsce. Na tym okrążeniu zostałem w tyle. Pracę nie zawsze udawało się znaleźć. Na „stójce” przed obozem, skąd myśliwi wybierali ludzi do „aportowania” bażantów, nie udało mi się ani razu.
Na ulicy przed Arbeitsamtem – tak nazywa się w Austrii urząd zatrudnienia – chętnych było mnóstwo, zabierano po kilku, najczęściej do noszenia mebli i innych robót transportowych.
Pewnego dnia dostałem robotę, która pomogła mi nawet w treningach. Trzeba było wnosić worki z piaskiem i cementem na trzecie piętro. Najpierw układało się je w stos, żeby półmetrowy ciężar zarzucić na plecy, a potem krętymi schodami na górę. Po kilku rundach człowiek miał dość. Jednak potem, w czasie biegania, nogi chodziły same, kolana podnosiły się w przednim zamachu dokładnie tak, jak zalecają podręczniki.
Po przeciwnej stronie szosy biegną już powracający. Mają przeszło połowę dystansu za sobą. Poruszają się sprężystym krokiem – psiakrew! Są młodsi o połowę albo jeszcze więcej. A ja ledwie zbliżam się do półmetka. Pierwsi pewnie zbliżają się już do mety.
Mirka miała pracę, znalazła sobie towarzysza. Mieszkali na razie we troje w jednym pokoju. Nie przyjęła bowiem mieszkania przydzielonego w odległej dzielnicy, postanowiła starać się ponownie o inne. Odpowiedź władz była dwuznaczna – nie dostanie pani lokalu w Wiedniu, może kiedyś w Salzburgu.
To ją mocno sfrustrowało. Spędziła już kilka lat w warunkach obozowych. Tu, w Wiedniu, dziewczynka dzięki jakimś układom uczyła się muzyki.

Mieszkanie
W maratonie, oprócz kondycji, ważne są też taktyka i odporność nerwowa. Trzeba wiedzieć, kiedy przyspieszyć, a kiedy trzymać temperament na wodzy, aby przedwcześnie nie stracić sił. Trzeba umieć nie załamywać się w chwilach większego wysiłku. Być może dzięki treningom także w życiu coś mi się udało. Ci, którym odmówiono dalszej emigracji, byli wzywani na rozmowy. Niektórzy bali się. Jeden z naszego pokoju, kiedy przyszli pytać o niego, sam odpowiedział: „Nie, jego nie ma, wyszedł gdzieś”. Cieszył się, że ich przechytrzył. A ja zgodziłem się na proponowany kurs języka i wygrałem. Wszyscy kursanci dostali mieszkania.
Ale wytrzymałość nerwowa była jeszcze potrzebna. Kiedy zamieszkałem w swoim M-1, poszedłem do urzędu, który miał mi dać zapomogę do chwili znalezienia oficjalnej pracy. Powiedziano mi, że nie mogę niczego wymagać. Powinienem zacząć pracę, a jeśli ją po roku stracę, będę miał prawo do zasiłku. Tymczasem zgromadziłem już plik negatywnych odpowiedzi na moje zapytania o zatrudnienie. Spokojnie! Napisałem odwołanie. „Jak to? Dali zezwolenie na pobyt, dotację, mieszkanie, a nie chcą dalej pomóc?” Poskutkowało.
Młodsi asymilowali się szybciej. Marian – z żoną i dzieckiem – na kursie niemieckiego początkowo ledwo dawał sobie radę, potem był jednym z lepszych. Na koniec przydzielono mu mieszkanie, a on sam podjął studia. Franek dostał pracę opiekuna starego magnackiego zamku i parku, „nostryfikował” polskie prawo jazdy. Witek poszedł do wyższej szkoły sztuk plastycznych. Innym jednak szło gorzej.
Mirka miała kłopoty. Może zawiodła się na córce. Ktoś powiedział, że nie prowadzi się dobrze. Czy to możliwe, aby czternastoletnia, spokojna dziewczynka...? Matka desperowała. Mówiłem, że ma cel, żyje się przecież dla dziecka, bez względu na sytuację. Ale ona widocznie oczekiwała od życia czegoś więcej.

Juana
Po nawrocie, koło Powsina, biegniemy już w kierunku stadionu. Po przeciwnej stronie szosy, na naszej niedawnej trasie widzimy ostatnich biegaczy. Za nimi autobus zabiera tych, którzy się załamali, lub na kolejnym etapie nie zmieścili w limicie czasu.
I z naszego emigracyjnego grona wielu odpadło, wracali do kraju, bo nie wytrzymywali obozowych stresów, przeżywali tragedie. Na przykład Juana, młoda, czarnoskóra Kubanka, mówiąca biegle po polsku. Studiowała u nas. Przyjechała z Krzyśkiem, przystojnym, leniwym cwaniaczkiem. Nie wszystko układało się między nimi dobrze.
Mirka, kiedy przy jakiejś okazji ją odwiedziłem, w dalszym ciągu nie miała mieszkania, nie miała też towarzysza. Odszedł w siną dal. Była załamana. „Nie wiem, po co żyję na tym świecie” – powiedziała w końcu.
Ponownie mijamy Wilanów. Zmęczenie zaczyna dawać znać o sobie. Nogi coraz bardziej kleją się do asfaltu.
W miarę narastania trudności w życiu emigracyjnym coraz ciężej jest je pokonywać. Człowiek się zużywa. Wytrenowany przetrzyma, inny popadnie w kryzys. Juana została sama. Krzysiek dostał mieszkanie i wyniósł się z hotelu bez niej. Chodziła jak błędna, aż wreszcie – celowo czy nie – spowodowała pożar w hotelu, potem podłożyła ogień w jego nowym lokum. W sądzie on oświadczył, że była niezrównoważona, i skierowano ją do zakładu specjalnego. Potem dowiedziałem się, że znowu mieszkają razem.
Mam już trzydzieści kilometrów za sobą, mieszczę się w limicie czasowym. Do mety – już wiem – dobiegnę. Kolejny raz biorę wodę mineralną ze stołu przy trasie. Niestety, nie ma nic do jedzenia, a to już przeszło trzy godziny wysiłku, kiszki marsza grają. Tylko gdzieś na ulicy – chyba Andrutowej – gdzie zaczynaliśmy już powrót, mieszkańcy częstowali kanapkami i owocami.

Do mety
Biegniemy Czerniakowską, ale teraz kilometrów, a raczej metrów, ubywa coraz wolniej. Już nie panuję nad techniką biegu. Kroki stały się króciutkie, czuję ból mięśni. Nogi poruszają się jak w smole, czas wlecze się nieznośnie. Skarpetka sfałdowała się pod podeszwą i uwiera. Na niektórych odcinkach maszeruję, ale coraz bardziej trzeba wysilać wolę, aby z marszu wrócić do biegu. Zmęczenie osłabiło już instynkt rywalizacji.
Mirka okazała się jednak słabsza, niż się zdawało. Znalazła się w szpitalu. Przedawkowała, jak mówiła, tabletki nasenne. „Brałam po kolei, bo nie skutkowały, nie mogłam zasnąć” – wyjaśniła. Ale była w minorowym nastroju. Facet – wspominała – wrócił, ale go wygoniłam. Raz zawiódł, to wystarczy. Mieszkania jeszcze nie dostała. Męczyła się. „Po co ja żyję? Co ja tu robię?” – pytała retorycznie. Moje słowa pociechy nie trafiały do niej wcale.
W mięśniach zaczynam odczuwać jakby lekkie skurcze, obawiam się silniejszych. Właśnie wyprzedza mnie wysoki, silnie zbudowany biegacz. W myśli nazywam go „Byk”. Nie próbuję mu dorównać, boję się, że spuchnę. Ale kilkaset metrów dalej on zatrzymuje się przy grupie atrakcyjnych pielęgniarek, które układają go, zaczynają masaż. Już mnie nie dogoni. Zastanawiam się, czy nie poddać się też podobnemu zabiegowi, ale szkoda czasu. Biegnę więc luźno, spore odcinki przebywam marszem. Nie mogę się poddać zwątpieniu, trenowałem przecież i mięśnie, i nerwy.
Na chodnikach sporo ludzi obserwuje nasze zmagania się z samym sobą i dystansem, klaszczą, zachęcają. Po diabła się drą? Na tym etapie zmęczenia doping już nie działa. Wiem, że powinienem szybciej, ale nie mogę. Niechby sami spróbowali – chciałoby się im wykrzyczeć. Ale sił brak. Jakże chciałoby się teraz być wśród nich. Stać i patrzeć, jak się inni męczą. Zrezygnować? Czy po to cały rok trenowałem? Gdzie ambicja?
Czy podobnie czuła się Mirka, kiedy ponownie zażyła tabletki nasenne? Czy też miała dość wszystkiego? Dlaczego nie starała się popatrzeć na życie z perspektywy widza? A może był to sposób wołania o pomoc? Spodziewała się, że znów uratuje ją pompowanie żołądka, ktoś zwróci na nią uwagę, zrobi coś, co nie udało się mnie ani innym jej znajomym. Była jednak zbyt wrażliwa na warunki emigracyjne. Dobiegła do swej własnej mety. Jak na ironię, następnego dnia nadeszło zawiadomienie o przyznaniu jej mieszkania w Wiedniu. Dziewczynką na szczęście zaopiekowała się jakaś dobra austriacka rodzina.
Stasi też się nie udało. Była inteligentna, wrażliwa, ale przy tym zbyt nerwowa, by utrzymać się dłużej w jednej pracy. Mówiła, że szuka chłopa. Tak naprawdę chciała mieć kogoś szczególnie oddanego. Nie wytrzymała. Popadła w depresję nerwową, traciła kontakt z otoczeniem. Aż pewnego dnia zaczęła się negliżować w jakimś sklepie. Przyjechali rodzice i zabrali ją do Polski.
Biegnąc zastanawiam się, czy potrzebne były te nasze emigracyjne udręki. Kto jest temu winien, czy można było ich uniknąć? Kilka kilometrów przed metą doganiam młodego człowieka, jak się okazuje z zielonogórskiego. Biegniemy i maszerujemy razem. Tak jak w życiu – mam teraz z kim iść.
Na krótko przed metą zdobywamy się na zryw. Wyprzedzam chyba kilkanaście osób, a na ostatniej prostej jak zwykle finiszuję ostro. Dostaję medal, jak wszyscy kończący bieg.
Także wśród kolegów, którzy zaczynali ze mną emigracyjny maraton, są jeszcze tacy, co zostali za mną. Nie udało im się, nie mogą znaleźć pracy, mieszkania, towarzyszki życia. Niektórzy popadli w nałogi, staczają się.
Bieg to w skrócie kilka godzin dużego wysiłku i meta. Trud, powie ktoś, nie taki wielki, jeśli nie biegnie się po zwycięstwo, a tylko, żeby dobiec, samemu sobie pokazać, na co mnie stać.

Zwycięstwo
Wystartowało nas około półtora tysiąca, ja na mecie znalazłem się jako 1074. Nie walczyłem o pierwszeństwo. Przezwyciężyłem swoje zmęczenie, swój własny organizm. Szkoda, że nie widzieli tego szefowie firm, których pytałem o pracę. Może nie szacowaliby mnie według wyglądu i metryki.
Dzięki temu biegowi, dzięki zaprawie, uwierzyłem w siebie. Na pewno pomogło mi to w życiu. Znalazłem pewnie nie taką, jakbym chciał, ale jakąś stabilizację. No i bardzo ważne, nie jestem sam.
Kiedy wyjeżdżałem z Polski, myślałem, że już nigdy tu nie wrócę, nie będę najemnikiem reżimu. Dziś sytuacja się zmieniła. Może jednak powrócę?

Ryszard Kowalewski, Polonika nr 295, marzec/kwiecień 2023

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…